ONZ, w specjalnym raporcie, który ma zostać przedstawiony Komitetowi ds. Sankcji Rady Bezpieczeństwa NZ, oskarżyła władze Ruandy oraz Demokratycznej Republiki Konga o udzielanie wsparcia rebeliantom walczącym we wschodnich regionach DRK. Według twórców raportu Ruanda ponosi bezpośrednią odpowiedzialność za dostarczanie uzbrojenia oraz rekrutowanie dzieci-żołnierzy na potrzeby rebeliantów Tutsi działających w DRK. Oddziały Gen. Nkundy korzystają również z pomocy finansowej udzielanej przez ruandyjskie banki, a ataki na kongijskie wojsko przeprowadzane są z terytorium Ruandy. Raport wskazuje także, że ONZ monitoruje od jakiegoś czasu rozmowy telefoniczne pomiędzy gabinetem prezydenta Ruandy Kagame a Gen. Nkundą. Z kolei kongijska armia ściśle współpracuje z ruandyjska milicją Hutu, FDLR, której liderzy byli zaangażowani w ludobójstwo Tusti do jakiego doszło w Ruandzie 14 lat temu. FDLR, przy cichym przyzwoleniu kongijskich władz, zarabia miliony dolarów na nielegalnym handlu minerałami wydobywanymi w zasobnych kopalniach tego kraju.
Laurent Nkunda przez długi czas nie uznawał ani postanowień podpisanego w 2003 r. porozumienia pokojowego (kończącego wojnę domową w DR Kongo) ani wyników demokratycznych wyborów z czerwca 2006 r. Zbuntowany generał twierdził, że walczy w obronie swych rodaków Banyamulenge (kongijski odłam plemienia Tutsi), prześladowanych przez rząd w Kinszasie i wrogo nastawione miejscowe plemiona. Wraz z kilkutysięczną prywatną armią, złożoną z dobrze uzbrojonych i doświadczonych w boju rebeliantów atakuje każdego, kto jego zdaniem zagraża interesom Tutsi – lub jego samego. Ofensywy Nkundy kilka razy postawiły wschodnie Kongo na skraju kompletnego chaosu. Walki przerwał dopiero rozejm z 23 stycznia 2008 r. Pod koniec sierpnia walki wybuchły z nową siłą, a rebelianci podjęli szeroko zakrojone działania w prowincjach Północne i Południowe Kivu. Zdaniem ONZ to Nkunda stoi za eskalacją przemocy, gdyż chce rozszerzyć obszar terytorium kontrolowanego przez swoich bojowników. On sam oskarża z kolei rząd o nie wywiązanie się z zapisów porozumienia, przewidujących rozprawę z ukrywającymi się w dżunglach wschodniego Konga rebeliantami z plemienia Hutu z sąsiedniej Rwandy. Zdaniem Nkundy prześladują oni kongijskich Banyamulenge, których on musi samodzielnie chronić.
Z kolei Burundi i Uganda, których żołnierze stanowią trzon misji pokojowej Unii Afrykańskiej w Somalii, mają ponoć wycofać swe kontyngenty jeszcze przed zakończeniem ewakuacji etiopskich sił interwencyjnych. Przewodniczący Komisji UA Jean Ping jest przerażony tymi planami.
„Jesteśmy rzeczywiście bardzo przejęci ale mamy nadzieję, że coś zostanie zrobione by uniknąć takiego obrotu sytuacji ” mówił Ping podczas piątkowej konferencji prasowej. „Mam nadzieję że do tego nie dojdzie” podkreślał cały czas afrykański komisarz.„Poprosiliśmy państwa afrykańskie o zwiększenie obecności w Somalii, poprosiliśmy Radę Bezpieczeństwa ONZ o pomoc, a partnerów UA o finansowe wsparcie misji” mówił Ping. „Odwrót z Somalii jest czymś, czego nie możemy zaakceptować – ani Unia Afrykańska ani reszta świata” dodał.Całą tą burzę wywołał w czwartek premier Etiopii Meles Zenawi, który ogłosił że jeszcze przed zaplanowanym do końca roku odwrotem wojsk etiopskich z Somalii, kraj opuszczą także stacjonujący tam żołnierze sił pokojowych z Ugandy i Burundi. Oznaczałoby to de facto koniec misji pokojowej AMISOM, gdyż żołnierze z tych państw stanowią niemal całość kontyngentu. W rezultacie pogrążona w konflikcie Somalia zostałaby całkowicie pozostawiona sama sobie, a droga do przejęcia władzy przez islamistów byłaby otwarta.Rządy Ugandy i Burundi zaprzeczają jednak tym doniesieniom.Misja AMISOM miała liczyć ok. 8 tysięcy żołnierzy, lecz obecnie w Somalii jest ich zaledwie 3,2 tys. (gł. z Ugandy i Burundi). Ich obecność nie ma większego wpływu na sytuację w pogrążonym w chaosie kraju, co więcej sami padają nierzadko ofiarą ataków. Od początku misji zginęło już dziewięciu żołnierzy.W lipcu Ramtane Lamamra, komisarz Unii Afrykańskiej ds. pokoju i bezpieczeństwa, przyznał że „mimo wszystkich poświęceń złożonych przez dowódców i żołnierzy, AMISOM nie jest w stanie wypełnić swego mandatu, gdyż jej siły są nieadekwatne do zastanych na miejscu wyzwań”. Poprosił następnie ONZ o przejęcie odpowiedzialności za misję pokojową w Somalii. O to samo poprosił w piątek Jean Ping.Od 1991 r., kiedy to obalono komunistycznego prezydenta Siada Barre, Somalia nie posiada efektywnie działającego rządu centralnego. Somalia jest klasycznym państwem „upadłym”, w którym nie działają żadne państwowe instytucje, a miejscowe klany i ich „Panowie Wojny” podzielili pogrążony w anarchii kraj na swoje strefy wpływów.Latem 2006 r. stolica Mogadiszu i niemal cała południowa Somalia przeszły na pół roku pod kontrolę islamskich fundamentalistów z tzw. Unii Trybunałów Islamskich, oskarżanych przez Waszyngton o związki z al-Kaidą. Na zajętych przez siebie terenach islamiści zaprowadzili porządek i względną stabilizację, lecz ich polityka wzbudziła zaniepokojenie Zachodu i regionalnych potęg. W rezultacie w grudniu 2006 r. zainspirowana prawdopodobnie przez USA etiopska interwencja wojskowa rozgromiła „somalijskich talibów” i osadziła w Mogadiszu uznawany przez społeczność międzynarodową, lecz wcześniej zupełnie bezsilny, Tymczasowy Rząd Federalny.Islamiści nie rezygnują jednak z walki i prowadzą przeciwko Etiopczykom i ich somalijskim sprzymierzeńcom krwawą partyzantkę, której epicentrum znajduje się w Mogadiszu. W mieście właściwie nie ma dnia bez krwawych potyczek i zamachów, w których giną przede wszystkim osoby cywilne. Południe kraju jest już tymczasem w dużej mierze kontrolowane przez rebeliantów.Krytyczna pozostaje sytuacja humanitarna. ONZ szacuje, że około 3,2 miliona Somalijczyków (40 proc. społeczeństwa) bezwzględnie potrzebuje pomocy żywnościowej, a jedno na sześcioro dzieci poniżej piątego roku życia jest dotkliwie niedożywione. Godnym do naśladowania jest inicjatywa amerykańskiego potentata na rynku kawy Starbucks, który będzie sprowadzał kawę z środkowoafrykańskiego Burundi. Inwestycje Starbucks w Burundi mogą stanowić wielką szansę dla tamtejszej gospodarki, odbudowującej się z mozołem po wieloletniej wojnie domowej. Kawa jest jednym z najważniejszych produktów eksportowych Burundi. Eksport Kawy i herbaty przynosi tamtejszemu budżetowi 90 procent wpływów eksportu. Na plantacjach kawy pracuje blisko 800 tysięcy Burundyjczyków – ponad jedna czwarta zasobów siły roboczej. Rząd Bużumbuże liczy, że współpraca z Starbucks pozwoli zwiększyć eksport tego produktu.Celestin Niyongabo, ambasador Burundi przy ONZ, wyraził również nadzieję, że działania Starbucks posłużą za przykład innym amerykańskim firmom, które rozważają inwestowanie w Burundi.Starbucks jest jednym z największych nabywców kawy w Afryce. W sąsiedniej Rwandzie otworzył m.in. centrum wsparcia dla rolników uprawiających kawę w całym regionie Wielkich Jezior. Angażuje się również w projekty rozwojowe i humanitarne w krajach-producentach kawy na całym świecie.Burundi z mozołem odbudowuje się po zakończonej w 2003 r. krwawej wojnie domowej pomiędzy większościowym plemieniem Hutu, a rządzącą mniejszością z plemienia Tutsi. Gdyby kolejne firmy i państwa poszły w ślady Starbucksa w innych dziedzinach to dość szybko zmniejszylibyśmy głód i stworzono by warunki do rozwoju waznego regionu świata jakim jest Afryka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz