czwartek, 10 kwietnia 2008

Film jako nośnik kultury.

Kultura w szerokim znaczeniu to „...wszystko, co powstało i powstaje za sprawą człowieka w procesie jego rozwoju. Obejmuje ona cały ewolucyjny dorobek ludzkości, należą do niej wszystkie dobra duchowe i materialne wszechczasów jako wytwory twórczości umysłowej i pracy fizycznej” (Łomny, 1998, s.13). W Słowniku etnologicznym znajdujemy następującą definicję: kultura – to „...ogół wytworów człowieka społecznego, ustrukturowanych w odrębny aspekt życia społecznego zarówno gatunku ludzkiego jako całości, jak i poszczególnych społeczeństw, grup etnicznych i lokalnych, warstw i klas społecznych w ich historycznie rozmaitych i zmieniających się zależnościach od środowiska” (Staszczak, 1987, s.187). Kultura jest właściwością wyuczoną, obejmującą to, co podświadomie przyjmowane jest za oczywiste, to, co świadomie narzuca się jako konieczność oraz to, co stanowi wyraz drogi świadomego wyboru. Wielość definicji i sformułowań pojęcia kultury w sposób syntetyczny przedstawili Kroeber i Kluckhohn: „Na kulturę składają się wzory sposobów myślenia i reagowania, nabyte i przekazywane głównie przez symbole stanowiące wraz z ich wcieleniami w wytworach ludzkich znamienne osiągnięcia grup ludzkich; zasadniczy trzon kultury stanowią tradycyjne (...) idee, a szczególnie związane z nimi wartości .(...) Kultura to nie zachowania ani badania konkretnych zachowań. Część kultury składa się z norm lub standardów zachowań. Inna część zawiera ideologie uzasadniające czy racjonalizujące określone sposoby zachowań.” (za: Jenks, 1999, s. 52). Jedną z zasadniczych części kultury jest kino.
Film ma swoje miejsce w kulturze; jest jednym z jej wielu elementów, jej wytworem a zarazem składnikiem, jest także wartością i ideą. Film jest często nośnikiem treści zdolnych kształtować upodobania i wpływać na decyzje publiczności, zwłaszcza młodej, jako że ta forma przekazu opiera się nie tyle na słowach, co na konkretnych faktach, ukazywanych za pośrednictwem obrazów o wielkiej sile oddziaływania na widzów i na ich podświadomość. Wartości ludzkie i chrześcijańskie, zasługujące na uwagę i pochwałę, można znaleźć nie tylko w filmach odwołujących się bezpośrednio do tradycji chrześcijańskiej, ale także powstających w innych kręgach kulturowych i religijnych, co potwierdza znaczenie kina jako przestrzeni wymiany kulturowej, która zachęca do otwarcia się i do refleksji nad rzeczywistościami obcymi naszej formacji i mentalności. W tym sensie kino pozwala zmniejszać odległości i zyskuje ową szczególną godność właściwą kulturze, która „jest specyficznym sposobem istnienia i życia człowieka i tworzy zespół powiązań pomiędzy osobami żyjącymi wewnątrz każdej wspólnoty, określając międzyludzki i społeczny charakter bytu człowieka” (Orędzie Jana Pawła II na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu 1984).
Aby zapewnić pełne zrozumienie treści proponowanych przez kino, mających służyć ludzkiemu i duchowemu rozwojowi widzów, należy zadbać też o formację odbiorców języka filmu, który często rezygnuje z bezpośredniej prezentacji rzeczywistości i posługuje się symboliką nie zawsze łatwo zrozumiałą; wskazane jest, by już w szkołach nauczyciele poświęcili uwagę temu problemowi, kształtując w uczniach wrażliwość na obraz, a zarazem krytyczną postawę wobec języka, który stał się już integralną częścią naszej kultury; jest to potrzebne m.in. dlatego, że „zastosowanie nowych technik przekazu tylko w części okazało się dobrodziejstwem. (...) Ich świadome wykorzystanie musi się opierać na zdrowych wartościach i na rozważnych decyzjach, podejmowanych przez jednostki, sektor prywatny, rządy i całe społeczeństwo” (Aetatis novae, 1992 r.).
W celu przeprowadzenia analizy filmu jako nośnika kultury obejrzałem dwa filmy, których fabuła opierała się na tej samej książce japońskiego pisarza Koji Suzuki, który w 1991 roku wydał powieść "Ringu”. Różnica polega na tym, że twórcy filmów wywodzą się z dwóch różnych kultur i to jest ewidentnym dowodem na to że film niezależnie od scenariusza sam tworzy przekaz pewnych zwyczajów, odniesień i zaspokajania oczekiwań widza. Te filmy to japoński horror "Ringu" [1] i „Ring 2” (jako "The Ring - Krąg") i jego amerykański remake "The Ring" i “The Ring 2”. Fabułą tych filmów jest historia o morderczej kasecie wideo i zemście zza grobu ducha dziewczyny-medium (nawiasem mówiąc tło opowieści jest inspirowane autentycznymi wydarzeniami z Japonii z początku wieku - oczywiście pomijając sam motyw kasety wideo). Bohaterką filmu jest Rachel Keller (Naomi Watts), która jest dziennikarką „śledczą”. Rachel Keller trafia na kasetę video. The Ring to świetny film grozy- jeden z najlepszych horrorów w ostatnich latach. Film jest dowodem na to, że aby zasiać w widzu strach nie potrzeba wylewać litrów krwi i pokazywać nadmiernej przemocy. Jest to film, który nie przeraża przez zaskoczenie, a trzyma w napięciu od początku do końca, łamiąc tradycyjne formy filmu grozy. Ring zaskakuje przebiegiem akcji, która jest nieprzewidywalna i przysparza znacznych emocji. W „The ring 2- Krąg 2” Naomi Watts powraca w roli dziennikarki Rachel Keller, która musi się zmierzyć z jeszcze bardziej przerażającymi wizjami niż w pierwszej części. Napięcie sięga zenitu, kiedy demon Samary zaczyna na nowo nawiedzać dziennikarkę i jej rodzinę. Próbując uciec przed prześladującymi ją wspomnieniami, Rachel przenosi się z synkiem na wieś do Oregonu. Jednak spokojny rytm życia zakłóca morderstwo, po którym na miejscu zbrodni pojawia się tajemnicza kaseta video. Rachel pojmuje, że mściwa Samara powróciła, aby na nowo szerzyć krwawy terror. Aby uratować siebie i syna, musi ponownie podjąć wyzwanie i zmierzyć się z duchem. W wersji japońskiej fabuła i przebieg akcji bardzo podobna. Zmieniają się aktorzy. Blondynkę zastępuje brunetka. Nie trudno zauważyć co przyciągnęło Amerykanów do "Ringu" Hideo Nakaty. W odróżnieniu od tradycji japońskiego horroru, stawiającego symbolikę i surrealizm ponad logiką fabuły, film Nakaty to przede wszystkim klarownie opowiedziana, spójna historia. Główna oś akcji gwarantuje suspens naturalnie wynikający z upływu czasu, a do tego fabuła, choć odwołuje się do tradycyjnych japońskich motywów, nie jest przeładowana tropami niemożliwymi do zdekodowania przez zachodniego widza. Dzięki temu adaptacja japońskiego filmu na potrzeby Hollywood nie wymagała wielu zabiegów. Wersja amerykańska zastąpiła dosłownie jeden wątek poboczny innym (hodowla koni zamiast retrospekcji z wyśmianym medium, inspirowanej faktycznymi wydarzeniami z Japonii z 1910 roku), dodaje jedną dużą nową scenę (dobrą - z szalonym koniem na statku) i wkleja jedną scenę z "Ringu 2" Hideo Nakaty (dziewczyna w szpitalu psychiatrycznym odgradzana parawanem od telewizora). Rozbudowuje też postać syna bohaterki, co uważam akurat za błąd (postać za mocno kojarzy się z "Szóstym zmysłem"). Poza tymi drobiazgami oba filmy są praktycznie identyczne fabularnie, co oczywiście stawia pod znakiem zapytania sens oglądania obu. Film japoński i amerykański różni natomiast podejście do horroru jako gatunku. Wspomniałem, że Hideo Nakata częściowo zrywa z tradycyjnym japońskim podejściem do kina grozy (niesłychanie zakręconym logicznie i fabularnie), jednak nie odżegnuje się od niego całkowicie. Z większością japońskiego horroru łączy Nakatę zamiłowanie do surrealizmu jako nośnika "horrorowych wibracji". Horror japoński raczej rzadko straszy w sensie dosłownym - częściej koncentruje się na niepokoju, dziwacznej atmosferze zagrożenia i surrealistycznych obrazach, które mają wywołać w widzu wrażenie kontaktu z innym, niezrozumiałym światem. Nic dziwnego, że wśród największych "zachodnich" inspiracji japońskiego kina grozy są horrory gore Davida Cronenberga, surrealistyczne filmy Davida Lyncha, czy krwawe i często poetyckie, ale nielogiczne horrory włoskie Dario Argento, czy Lucio Fulciego.2 Podejście twórców amerykańskich do horroru jest inne - tutaj liczy się z jednej strony logiczna, czytelna historia ze zrozumiałym zakończeniem, a z drugiej mocny efekt - uderzenie w oczy, dźgnięcie widza nagłym, choć często łatwiejszym efektem. Tam gdzie Japończycy wolą ciarki na plecach widza, Amerykanie chcą zobaczyć jak widz podskakuje w fotelu i krzyczy, ale po filmie wychodzi uspokojony. Oba podejścia mają oczywiście swoich zwolenników i nie ma sensu żadnego ogólnie wyróżniać. Przyznam jednak, że osobiście preferuję raczej to podejście europejsko-azjatyckie. Choćby dlatego, że działa na mnie dłużej po samym filmie. Niepokój pozostaje, podczas gdy efekt nagłego filmowego szoku najczęściej szybko mija. W przypadku "Ringów" z tej różnicy podejścia bierze się między innymi fakt, że amerykański film stara się widzowi jak najwięcej wyjaśnić. Bodaj najlepszym przykładem różnic między filmem Nakaty i Verbińskiego jest ten krótki, oniryczny filmik zapisany w obu filmach na taśmie wideo. W wersji japońskiej to zbiór kilku dziwacznych, zamazanych, z trudem rozpoznawalnych obrazów. Żaden z nich nie pojawia się później w filmie, przez co obrazy pozostają niepokojące i niejasne. Film amerykański daje nam długą sekwencję scen, które z czasem widzimy na ekranie i odnosimy do filmiku z taśmy. Tajemnica zostaje wyjaśniona i twórców nie interesuje to, że w międzyczasie ginie gdzieś logika (filmik japoński dla wszystkich oglądających kolejne kopie niesie ten sam przekaz, podczas gdy filmik amerykański zawiera m.in. obrazy związane wyłącznie ze śledztwem głównej bohaterki - co w takim razie oznacza dla innych osób oglądających kolejne kopie?!). Innym przykładem tego wszystko wyjaśniającego podejścia jest kwestia tytułu. W wersji japońskiej nie wiemy co oznacza "ring" - może krąg ludzi zaangażowanych bezwolnie w działanie Sadako? W wersji amerykańskiej krąg zostaje dokładnie wyjaśniony - to obraz otworu studni oglądany przed śmiercią przez dziewczynkę. Całkiem interesujące wyjaśnienie, ale znowu - po jego obejrzeniu tajemnica znika, zatem znika również niepokój i ciekawość. Ze wspomnianej różnicy podejścia bierze się także różnica tempa prowadzenia opowieści. Film Nakaty powolutku dostaje się pod skórę, drażni nerwy i coraz mocniej przyciska za gardło, aż do samej najmocniejszej końcówki - to przykład przypalania widza na wolnym ogniu. I to przypalania za pomocą prostych środków aktorskich i realizacyjnych. Film Gore'a Verbinskiego powstał dla widza z założenia mniej cierpliwego, wiec od początku musi walić po głowie i dźgać w oczy obrzydliwymi obrazami w nagłych zbliżeniach. I znowu - to bywa efektywne, ale raczej na krótszą metę. Znacznie prostsze chwyty Nakaty - dziwny wyraz twarzy, cisza na ścieżce dźwiękowej - wydawały mi się jednocześnie dużo bardziej niepokojące, niż "straszny" makijaż trupów i nagłe hałasy w filmie Amerykańskim. W tym przypadku dużo większy budżet (film amerykański kosztował 35 razy więcej niż japoński) zaowocował osłabieniem efektu. Na szczęście Verbiński nie używa tych "tanich" chwytów przesadnie często i w wielu momentach stara się jednak zachować posmak surrealistycznego minimalizmu z filmu japońskiego. Kiedy dodaje do japońskiego filmu nową sekwencję (wspomniana scena z koniem na statku), również mimo wszystko trzyma się ducha opowieści. Dzięki temu wersja amerykańskiego filmu bez problemu wyrasta ponad większość hollywoodzkich produkcji horrorowych dla nastolatków.Niewątpliwym minusem filmu amerykańskiego jest dla mnie zagubienie podtekstów kulturowych obecnych w filmie japońskim. Dwa najważniejsze kulturowe odwołania filmu japońskiego wiążą się z wizerunkiem dziewczynki-ducha. Po pierwsze, jej imię, Sadako, kojarzy się z Sadako Sasaki - dzieckiem, które przeżyło wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Dziewczynka zmarła w 1955 roku na białaczkę, ale wcześniej stała się sławna. Przed śmiercią wykonała 1000 papierowych żurawii origami, co według japońskiej legendy miało dać jej prawo do spełnienia jednego życzenia (życzyła sobie nie uzdrowienia, tylko pokoju na świecie). W Japonii jest dziś symbolem niewinnego dziecka skrzywdzonego przez dorosłych. Pośmiertnie wystawiono jej w Hiroszimie pomnik, pod który przez długie lata przysyłano z całego świata papierowe żurawie. Nadanie filmowemu duchowi imienia Sadako natychmiast zdobywa dla filmowej postaci współczucie widza, jako że kojarzy się ze skrzywdzonym dzieckiem. (Swoją drogą Koji Suzuki przyznaje, że to skojarzenie jest oczywiste, choć w przypadku książkowej Sadako inspiracją była jeszcze inna dziewczynka - Sadako Takahashi, autentyczne japońskie medium, które potrafiło podobno wpływać na odległość na stan nośników obrazu.)Drugie odniesienie wiąże się z wyglądem dziewczynki. Długie białe szaty, ciemne włosy częściowo zasłaniające twarz i zniekształcona twarz kojarzą się w japońskiej tradycji z postacią Oiwa (Oiwa-san) - jednym z najbardziej znanych japońskich duchów. Oiwa była żoną osiemnastowiecznego samuraja, który, według legendy, pod wpływem kochanki podał żonie straszną truciznę oszpecającą ofiary przed śmiercią. Oiwa, zanim zmarła, straciła jedno oko, a drugie wychodziło jej z oczodołu. W akcie zemsty, po śmierci wróciła, aby nachodzić męża. To oznacza, że w wizerunku dziewczynki-ducha z filmu Nakaty ścierają się dwa obrazy - niewinnego dziecka i złośliwego ducha skrzywdzonej kobiety. Przez cały film nie wiemy zatem, czy duch ma na pewno złe zamiary. W scenie pozornego zakończenia (konfrontacja w studni) stwierdzamy ostatecznie, że jednak zamiary ducha były dobre, tylko po to, żeby dać się zaskoczyć w następnej scenie. Końcowe ujęcie twarzy z łypiącym nienawistnie okiem jest ostatecznym potwierdzeniem, że oglądamy Oiwa. W wersji japońskiej w subtelny sposób dowiadujemy się zatem, że bohaterka została oszukana i zamiast uratować ducha pognębionej dziewczynki, uwolniła ducha złego - a dowiadujemy się tego w sposób integralny dla wcześniejszej symboliki filmu. W filmie amerykańskim wiadomość ta trafia do nas już w formie bezpośrednio dopowiadanej, do tego w sposób mało logiczny - chłopiec zdradza nagle matce, że nie powinna była uwalniać dziewczynki (dlaczego nie powiedział jej o tym wcześniej?).W filmie amerykańskim wszystkie te odniesienia kulturowe znikają. Dziecko wygląda tak jak wygląda, bo... twórcy uznali chyba, że ten wizerunek jest "cool". Imię dziewczynki (Samara) nie niesie dla nas praktycznie żadnego przekazu. Dlatego film amerykański traci przede wszystkim suspens tego zawieszonego pytania - czy duch jest dobry, czy zły? Czy to skrzywdzone dziecko, czy może wściekła mścicielka? W filmie Verbinskiego dziewczynka i jej duch są od początku jedynie narzędziem - straszą i koniec. Z trójwymiarowego symbolu zrobił się jednowymiarowy chwyt.Oba filmy łączy natomiast nawiązanie do fascynacji kulturą obrazkową i wszechobecnym, przekształcanym na różne sposoby obrazem - sygnałem wideo, obrazami z satelity, polaroidowymi zdjęciami, monitorem telewizji przemysłowej itd. To one są z jednej strony nośnikiem zła (film, który zabija), a z drugiej - to przez nie weryfikujemy rzeczywistość (obraz wyróżnia tych, którzy są naznaczeni). Gratulacje należą się oczywiście przede wszystkim autorowi książki za zgrabne wpisanie horroru w ten nowoczesny krajobraz. Ale w filmie Nakaty wyszło to również czytelnie. Japoński "Ringu" to coś na kształt techno-horroru, który mimo wszystko wyrasta z tradycji opowieści o duchach i nawiedzonych miejscach. W filmie Verbińskiego wspomniane wcześniej odwołania kulturowe znikają, toteż i połączenie między tym, co w horrorze tradycyjne i co nowoczesne wyszło słabiej. Mimo to nie powiedziałbym, że film japoński niesie tutaj głębszy przekaz niż film amerykański. Żaden z "Ringów" nie klasyfikuje się jako kino głębiej analizujące zjawiska związane z kulturą wideo. Oba wykorzystują wideo przede wszystkim jako punkt zaczepny dla akcji. Mimo jawnej inspiracji, ani Nakata, ani Verbiński nie zgłaszają pretensji do kontynuowania kierunku, w jakim poszedł David Cronenberg w "Videodromie"[2].Oba filmy łączy jeszcze jeden ciekawy element, choć akurat jest to wynik przypadku. Oba mimochodem prezentują problem, który zwłaszcza w ciągu ostatniego roku stał się ważny - kwestię odpowiedzialności za zbrodnię. W obu filmach skrzywdzonej postaci nie wystarczy zemsta na bezpośrednich sprawcach krzywdy. Zemsta skrzywdzonej jest ślepa i dotyka na chybił-trafił każdego, kto znajdzie się w jej zasięgu. Kiedy Nakata kręcił swój film, mechanizm takiej ślepej zemsty był jedynie tradycyjnym horrorowym chwytem, bez większego podtekstu. W filmie Verbińskiego także znalazł się, jak sądzę, przez mechaniczne kopiowanie fabuły oryginału. Ale w ciągu tych kilkunastu miesięcy czasy się zmieniły i dziś, w obliczu narastającego konfliktu ze światem muzułmańskim, myśl o ślepej zemście, za którą karze się na chybił trafił wszystkich przedstawicieli "drugiej strony" nabrała dla mnie dziwnie symbolicznego wydźwięku. Nie mam oczywiście wątpliwości, że to mój własny dopisek do znaczeń filmu - twórcy chyba nie mieli nic takiego na myśli.Pomimo wszystkich wspomnianych różnic, uważam, że filmu japońskiego i amerykańskiego nie dzieli różnica klasy. To raczej różnica założeń i jeśli zaakceptować tę myśl, okaże się że Gore Verbinski zrealizował swoje założenia nie gorzej od Nakaty (choć może z mniejszym poszanowaniem logiki). Oba "Kręgi" w swoim podejściu okazują się efektywnymi filmami grozy, choć każdy na inny sposób - japoński niepokoi i niewiele wyjaśnia, amerykański straszy, ale odpowiada na większość pytań. W tej sytuacji reakcja zależy już od własnych preferencji widza i, biorąc pod uwagę identyczną fabułę, również od tego, który film obejrzymy jako pierwszy. Sam preferuję wersję japońską, która obejrzałem przed filmem amerykańskim. Metody Hideo Nakaty uważam też za subtelniejsze, a jego film za "bogatszy" w sensie większej ilości ciekawych kulturowych odniesień. W obydwu wersjach są bardzo wyeksponowane trzy akty filmów: ekspozycja, konfrontacja i rozwiązanie, a także miejsca zwrotne. Wyraźnie daje się odczuć zasadę kontrastu dźwięku, koloru i obrazu. Moim zdaniem podkład muzyczny jest w wersji amerykańskiej bardziej urozmaicony, gdyż w swoich tonach i melodiach zawiera zarówno elementy niepewności i łagodności, nastroju i grozy. W wersji japońskiej muzyka jest jak gdyby regulatorem napięcia widza, elementem nastroju. Instrumentalnie jest uboższa. Mimo to obydwie wersje obejrzałem z przyjemnością. Czego i innym widzom życzę.
1 Etymologia japońskiego tytułu jest na tyle dziwna, że warto o niej wspomnieć. Koji Suzuki, kończąc pierwszą powieść w cyklu, szukał ciekawego tytułu. Na chybił trafił przeglądał słownik języka angielskiego i rzuciło mu się w oczy słowo "ring", które oznacza jednocześnie krąg, ring, dzwonek telefonu, pierścień i garść jeszcze innych rzeczy. Zakres znaczeń spodobał mu się na tyle, że nie przejmując się treścią powieści nadał książce taki tytuł. W wersji japońskiej, jako że dźwięki w języku japońskim są zbitkami spółgłoskowo- samogłoskowymi, wyszło z tego "Ringu". Pisarz do dziś musi się tłumaczyć o co chodziło z tym tytułem...
[2] Cronenberg inspirowal zresztą "Ringu" bezpośrednio - to on w "Videodromie" wymyślił koncepcję tasmy wideo jako nośnika zła; Hideo Nakata przyznaje, że ostatnią horrorowa scenę nakręcił właśnie jako hołd dla Cronenberga.

Brak komentarzy: