sobota, 31 maja 2008

Unia Południowoamerykańska.

Prezydenci 12 państw Ameryki Południowej podpisali w piatek (23.05) w Brasilii traktat tworzący organizację integrującą kontynent. Jako pierwsze państwo przewodniczyć jej będzie Chile. "Zjednoczona Ameryka Południowa zmieni globalny układ sił”, powiedział prezydent Brazylii Inácio Lula da Silva na otwarciu szczytu Unii Narodów Południowoamerykańskich. Spotkanie kończy proces tworzenia organizacji, która ma łączyć ekonomicznie i politycznie wszystkie państwa Ameryki Łacińskiej.Michelle Bachelet, prezydent Chile, które jako pierwsze przewodzi Unii, musiała zmierzyć się już z pierwszym wyzwaniem. Kolumbia, jako jedyna, odrzuca propozycję utworzenia Rady Bezpieczeństwa Ameryki Południowej, wysuniętą przez Brazylię. Bachelet zapewnia, że porozumienie uda się osiągnąć „w ciągu 90 dni”.Pomysł Rady, mającej wspierać współpracę w produkcji broni i wzajemną wymianę informacji, zyskał poparcie na kontynencie po kryzysie w stosunkach Kolumbii z Ekwadorem i Wenezuelą. Jego początkiem był atak wojsk Kolumbii na siły partyzantki FARC znajdujące się na terenie Ekwadoru. To przez spięcia między Kolumbią a jej sąsiadami termin i miejsce szczytu zostało zmienione. Pierwotnie, miał się odbyć pod koniec stycznia w Cartagena de las Indias, w Kolumbii.Piątkowe spotkanie w stolicy Brazylii to finał procesu, którego początkiem była Deklaracja z Cuzco, stworzona w 2004 podczas spotkania na szczycie liderów 12 państw kontynentu. Zapowiedzieli oni stworzenie organizacji na wzór Unii Europejskiej, łącznie ze wspólnym paszportem, parlamentem i walutą. Ta ostatnia ma leżeć w gestii Banku Południa (Banco del Sur/Banco do Sul) z siedzibą w Caracas, stolicy Wenezueli. Nowa Unia obejmuje niemal cały obszar Ameryki Południowej – oprócz terytoriów zależnych: Gujany Francuskiej (zamorskiego departamentu Francji), Malwinów-Falklandów oraz Georgii Południowej i Sandwichu Południowego (brytyjskich terytoriów zamorskich). Jako obserwatorzy na szczycie byli obecni prezydenci Meksyku i Panamy.

piątek, 30 maja 2008

Powrót Malthusa.

Jest nas za dużo. Jeśli niekorzystny wpływ człowieka na środowisko jest poważnym problemem, trzeba zastanowić się nad ograniczeniem liczby ludnościTę kontrowersyjną tezę, nawiązującą do teorii Malthusa wyznaje wielu naukowców. Kiedy odwiedzisz Science Museum w Londynie, świątynię wiedzy naukowej od czasu Wystawy Światowej w 1851 roku, licz się z jego nowym, gromko głoszonym przesłaniem. Nowy dyrektor muzeum jest święcie przekonany, podobnie jak Al Gore, że jeśli ma się coś ważnego do powiedzenia, należy "mówić to przez megafon". 60-letni Chris Rapley przyszedł tu z British Antarctic Survey. Podczas dziesięciu lat jego dyrektorowania instytucja ta, która w latach 80. odkryła dziurę ozonową, zajęła ważne miejsce w klimatologii. Rapley posługiwał się tam swoim ulubionym instrumentem, by obwieścić światu, iż pokrywa lodowa zachodniej Antarktydy, którą wcześniej określano mianem "drzemiący gigant" i uważano, że przetrwa tysiąc lat, zaczyna się topić.
Fot. Getty Images/FPMDwa lata temu, podczas konferencji w Exeter poświęconej zmianie klimatu, naukowiec oznajmił, że Antarktyda jest "gigantem obudzonym" – rozpoczęło się topnienie jej lodów, co może podnieść poziom mórz o pięć metrów.Profesor Rapley uważa, że istnieje "jednoznaczny związek" pomiędzy emisją paliw kopalnych a globalnym ociepleniem notowanym w ostatnich dziesięcioleciach. Nie tylko jednak ten pogląd może napawać strachem. Chodzi też o przekonanie o trafności prognozy Thomasa Malthusa, XIX-wiecznego demografa, który sądził, że rodzajowi ludzkiemu zabraknie żywności, ponieważ stanie się zbyt liczny.W zeszłym roku w artykule zamieszczonym na stronie internetowej BBC Rapley napisał: "Skoro uważamy, iż presja człowieka na środowisko jest poważnym problemem (a mamy na to wiele dowodów), należy racjonalnie przyjąć, że obok kroków zmierzających do ograniczenia tej presji, trzeba też podjąć kwestię ograniczenia wielkości populacji".Podkreślił wprawdzie, że jest to jego osobisty pogląd, ale wybranie go jednogłośnie na dyrektora Science Museum przez radę, w której zasiadają między innymi prezes lord William Waldegrave i lord Martin Rees, przewodniczący Royal Society, wskazuje, iż w środowisku naukowym podobnego zdania jest wiele osób.Spotykam profesora Rapleya w towarzystwie jego szefa, Martina Earwickera, dyrektora National Museum of Science and History, któremu podlegają muzea nauki w Londynie i Swindon (otwarcie w 2010 roku), National Railway Museum w Yorku i National Media Museum w Bradford.– Moje stanowisko w sprawie populacji to przede wszystkim niepokój, że nikt nie chce o tym mówić – podkreśla Rapley. Jego propozycja, by ograniczyć wielkość populacji spotkała się z dwiema reakcjami: setkami maili z całego świata z poparciem za odwagę oraz, jak to określił, "durnymi wypowiedziami" komentatorów ostrzegających, że naukowiec nastaje na naszą swobodę prokreacji.Twierdzi on, że ludzie nie słuchają tego, co mówi, a mówi, że gdyby w 2050 roku było o miliard ludzi mniej, nastąpiłaby znaczna redukcja emisji związków węgla. Zmniejszenie jej o gigatonę, dzięki edukacji seksualnej i programom kontroli urodzin, kosztowałoby tysiąc razy mniej niż wszelkie inne techniczne rozwiązania – energia jądrowa, energia odnawialna czy bardziej oszczędne samochody. – Można uznać, że jest to tak trudne, iż nie sposób na ten temat dyskutować. A ja mówię: zacznijmy dyskusję i wtedy uznamy, czy można coś zrobić, czy nie.Tę zachętę do otwartej debaty wspiera profesor Earwicker. Wyjaśnia on, że nowa rola dyrektora muzeum polega na tym, by koncentrować się na "wysuwaniu argumentów intelektualnych", podczas gdy bieżącym zarządzaniem zajmie się główny menedżer. Zadaniem dyrektora, mówi Earwicker bez cienia fałszywej skromności, będzie uczynienie tego muzeum "najbardziej podziwianą placówką tego rodzaju na świecie". Rapley, którego zdolność do autoreklamy również warta jest osobnych studiów, dodaje: – British Antarctic Survey był najwspanialszy na świecie, więc raz już tego dokonałem.Jego decyzja, by przyjąć to stanowisko opierała się na zamyśle przekształcenia muzeum w platformę poważnej debaty nad nauką. Twierdzi, że takie programy, jak nadany przez Channel Four "The Global Warming Swindle" ("Szwindel globalnego ocieplenia") – który uważa za "świadomie nieuczciwy" – przekonały go, że naukowcy powinni z większą rozwagą wyrażać swoje poglądy. (…)Rapley wezwał sceptycznych w kwestii zmiany klimatu Jeremy’ego Clarksona i Terry’ego Wogana, by przybyli do British Antarctic Survey choćby na jeden dzień i przekonali się, czy po tej wizycie nadal uda im się tkwić w niewiedzy. Żaden z nich nie miał odwagi, by przyjąć wyzwanie. Debaty w takich dziedzinach nauki jak globalne ocieplenie, badania nad komórkami macierzystymi i klonowanie to planowane przez Rapleya projekty mające pomóc muzeum realizować zadanie docierania do szerokiej publiczności. Science Museum odwiedza każdego roku 2,5 miliona osób, w tym pół miliona młodzieży szkolnej.Profesor ma ponadto ciekawe pomysły na wystawy, w tym tak oryginalnych obiektów jak lokomotywa Stephensona czy makieta Concorde’a, zamierza też zaprezentować działanie akceleratora cząsteczek CERN i przeprowadzić eksperyment, polegający na wrzuceniu do Pacyfiku opiłków żelaza, by pochłaniały węgiel. Chciałby wyjaśniać działanie poszczególnych urządzeń – w sposób dostosowany do poziomu różnych odbiorców. Muzeum ma wiele planów, ale nie dysponuje jeszcze pieniędzmi, by zrealizować te pomysły.Rola dyrektora polegać będzie również na "zapewnieniu, by Science Museum było latarnią naukowego racjonalizmu w świecie, który niekiedy się od niego odwraca".Czy nie ma niebezpieczeństwa – zważywszy, że muzeum to jest jedną z naszych najbardziej godnych zaufania instytucji – że zamiast promować naukę, Rapley będzie prowadził tu swą kampanię? – Zachowanie dystansu między obroną nauki a głoszeniem konkretnych poglądów to spacer po linie. Ale my nie prowadzimy kampanii, lecz podajemy informacje – tłumaczy. Przyznaje jednak, że jako dyrektor muzeum będzie musiał ostrożniej wyrażać swoje prywatne poglądy, ponieważ ludzie, "co zrozumiałe", mylą osobę z instytucją.Ale kontrowersyjny profesor najwyraźniej tego nie czyni. Uważa, że sama technologia nie rozwiąże problemu globalnego ocieplenia – potrzeba zmian w sposobach zachowania społeczeństwa. Ostrzegł więc, że pocztówka z Bora Bora "może być kiedyś równie odrażająca, jak rząd zwierzęcych głów na ścianie". Stwierdził też, że za 20 lat wszelkie podróże do 1000 kilometrów będziemy odbywać drogą lądową i wodną.Zdaniem nowego dyrektora Science Museum prognoza Malthusa, zapowiadająca, że zabraknie nam żywności, może się sprawdzić – już dziś nie potrafimy wyżywić 6,5 miliarda ludzi, nie mówiąc o zapewnieniu im dostatecznej ilości wody i energii. Ale prawdziwe niebezpieczeństwo, mówi Rapley, to odpady, w tym emisja gazów cieplarnianych. – Potrzebujemy czegoś takiego, jak miejski zarząd wód, powołany w XIX wieku, gdy do Tamizy zaczęły masowo trafiać ścieki. Potrzebujemy nowego traktatu z Kioto, by wszyscy podjęli wyzwanie.Brzmi to, jakby wielce entuzjastyczny profesor Rapley znów zachwiał się na swej linie, ale trzeba przyznać, że ma wielką umiejętność rozpalania debat.

Ziemia pod lodem.

Kraina ukryta pod lodem. Pasma gór, doliny, równiny, rzeki, jeziora, a nawet zatoczki i fiordy
Tak wyglądałby najzimniejszy kontynent na Ziemi, gdyby nie skuwała go gruba warstwa lodu.
Antarktyda kojarzy się tylko z lodem. Ale wbrew pozorom nie jest ogromną pływającą krą. Pod grubą, bo mającą miejscami około 4 km, warstwą lodu jest grunt. Nie płaski, ale zróżnicowany, tak jak na innych kontynentach. Coraz doskonalsze techniki pozwalają zobaczyć to, co dla oka ludzkiego jest niewidoczne. Podróż do wnętrza lodu. W jednym z ostatnich numerów czasopisma naukowego "Nature Geoscience" grupa brytyjskich naukowców z projektu BAS (British Antarctic Survey) opublikowała pracę, z której wynika, że około 2200 lat temu pod antarktycznym lodem wybuchł wulkan. Eksplozja była tak potężna, że wyrwała w grubej pokrywie lodowej dziurę. Na zewnątrz, na wysokość około 12 km, buchały kłęby pary i wylatywał popiół oraz odłamki skalne. Taki scenariusz wydarzeń potwierdzają nie tylko lotnicze zdjęcia radarowe (widać na nich podlodowy obszar zalany lawą), ale także badania rdzeni lodowych w innych częściach antarktycznego kontynentu.Badanie rdzeni lodowych to tak jak zaglądanie wstecz. Począwszy od składu chemicznego i izotopowego uwięzionych w lodzie bąbelków powietrza, a skończywszy na pyłkach roślin czy popiołach wulkanicznych naniesionych przez wiatr. To wszystko można dzisiaj zrekonstruować i zbadać. Ocenia się, że na ziemskich biegunach może być więcej niż 100 tys. rozróżnialnych warstw lodu. Im głębiej naukowcom uda się dowiercić, w tym dalszą przeszłość zaglądają. Najstarsze dane uzyskane w ten sposób pochodzą sprzed 800 tys. lat. Badania rdzeni potwierdziły, że około 2200 lat temu na powierzchnię lodu posypał się wulkaniczny popiół i duże ilości związków siarki.– Popiół i siarka wraz z parą wodną wyleciały w powietrze. Ciężki popiół opadał szybciej, zasypując obszar wokół miejsca wybuchu. Związki siarki opadały na lód na powierzchni praktycznie całego kontynentu – opowiadał David Vaughan, naukowiec wchodzący w skład grupy badawczej. Z badań radarowych wynika, ze stożek podlodowego wulkanu ma wysokość około 1000 metrów.Wiatr z przeszłościWulkan, który znajduje się na zachodnim krańcu kontynentu, nie jest jedynym wzniesieniem pod lodami Antarktydy. Nie jest nawet największym wzniesieniem. Na wschodnim krańcu kontynentu znajduje się potężne pasmo Gór Gamburtsewa. Rozciąga się na długości ponad 1200 km, a najwyższy szczyt ma wysokość 3400 metrów. To także najwyższy szczyt Antarktydy. Masyw można porównać do Alp, z tą różnicą, że Alpy wznoszą się ponad swoje otoczenie, a Góry Gamburtsewa nie wystają ponad powierzchnię lodu. Ich najwyższy wierzchołek znajduje się 600 metrów pod lodem.Fakt istnienia podlodowego masywu jest naukowcom znany od dawna. Teraz badacze chcą przyjrzeć mu się jeszcze dokładniej. Najnowsze analizy wskazują, że to właśnie na zboczach najwyższych szczytów Gór Gamburtsewa 30 milionów lat temu zaczął powstawać lodowiec, który dzisiaj skuwa Antarktydę.Badania tego miejsca są bezcenne nie tylko dla geologów, ale także dla klimatologów. Grupa badawcza Ryana Baya, fizyka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, opracowała metodę rekonstrukcji siły wiatru, jaki hulał nad Antarktydą. Chodzi o wichurę sprzed dziesiątek tysięcy lat. Wtedy, gdy na kontynencie europejskim nie mieszkali jeszcze ludzie.Naukowcy posłużyli się wywierconymi w ramach innego projektu badawczego kominami w głąb lodu. Odwiertów było 80, a ich głębokość wahała się od 1,5 do 2,5 km. Do każdego z otworów spuścili urządzenie, które badało rozmieszczenie pyłków nanoszonych przez wiejący w dalekiej przeszłości wiatr. Po zebraniu danych z większego obszaru, porównywano grubość poszczególnych naniesionych warstw. Różnice w ich grubości są uzależnione od ukształtowania nawierzchni śniegu, po jakim pył był rozwiewany. Owo ukształtowanie zależy od siły wiatru występującego w danym okresie. Wyniki tych analiz dla klimatologów czy paleoklimatologów (naukowców, którzy zajmują się klimatem w zamierzchłej przeszłości) są niezwykle cenne. Pewną wadą jest to, że siła wiatru może być podawana tylko w wartościach względnych. Co to znaczy? Naukowcy nie mogą powiedzieć, że 50 tys. lat temu w konkretnym miejscu Antarktydy wiatr wiał z prędkością np. 30 km/h. Mogą jedynie powiedzieć, że wichura była 3 razy silniejsza niż w tym samym miejscu 1000 lat wcześniej. Badaczom z Uniwersytetu w Berkeley udało się zrekonstruować siłę wiatru wiejącego nad Antarktydą od 30 do 70 tys. lat temu.Gdy lód się topiInne grupy badawcze prowadzą analizy tego, co znajduje się pod lodami Grenlandii. Tutaj badania są prostsze niż na Antarktydzie, bo warstwa lodu nie przekracza dwóch kilometrów, a obszar Grenlandii jest znacznie mniejszy od bieguna południowego. Naukowcy z Uniwersytetu Stanowego Ohio w USA opracowują dokładną mapę Grenlandii. Także tej części wyspy, która przykryta jest lodem. Choć wiedzą, czego mogą się tam spodziewać, konieczne są dokładniejsze analizy. Dotychczas przebadanie całej wyspy było niezwykle trudne, bo zawieszony pod awionetką radar (to z niego pochodzą zdjęcia ukształtowania gruntu pod lodem) miał bardzo mały kąt widzenia. W efekcie trzeba było wykonać niezwykle dużo lotów i zebrać wiele zdjęć, żeby wykonać mapy znacznego obszaru wyspy. Dzisiaj naukowcy dysponują radarami "widzącymi" znacznie większy obszar. Taki radar to GISMO (Global Ice Sheet Mapping Orbiter), który, poruszając się na wysokości około 2000 metrów nad powierzchnią badanego terenu, rejestruje dane z pasa o szerokości ponad 1,5 km. Jak wygląda Grenlandia bez śniegu i lodu? Z badań, jakie już dzisiaj są dostępne, wynika, że wyspa powinna być krainą górzystą, tak jak sąsiadujące z nią północno-wschodnie terytoria Kanady.W badaniach podlodowego krajobrazu nie chodzi tylko o odkrycie tego, co zakryte lodem. Te badania są bardzo istotne także z praktycznego punktu widzenia. Ocieplający się klimat oznacza topnienie warstw lodu na biegunach. Inaczej będą się zachowywały ogromne bloki zamarzniętej wody, gdy leżą na płaskim terenie, a inaczej, gdy są osadzone na stromym wzniesieniu. W tym drugim przypadku można się spodziewać, że z powodu podwyższającej się wokół temperatury, w pewnym momencie ześlizgną się ze skał, na których są osadzone. Badając topografię i strukturę gruntu pod lodem, naukowcy mogą próbować przewidzieć, jak będą się w przyszłości zachowywały duże masy lodu. W którą stronę się ześlizgną i jaka może być prędkość tego ruchu. A można się spodziewać, że dynamika ruchu bloków lodu będzie coraz większa. Dotyczy to zarówno bieguna południowego, czyli Antarktydy, jak i Grenlandii.

Ludzie, a ocieplenie.

Nie powstrzymamy globalnego ocieplenia. Za siedem lat zmiany klimatyczne powrócą ze zdwojoną siłą, podnosząc nieuchronnie słupek rtęci. W ciągu kilku najbliższych lat tempo globalnego ocieplenia trochę zwolni, ale po 2014 roku znowu przyspieszy. Oto prognoza klimatyczna na najbliższą dekadę, powstała dzięki pierwszemu komputerowemu modelowi klimatycznemu, opracowanemu przez naukowców z Brytyjskiego Instytutu Meteorologicznego. Model stworzony w Met’s Hadley Centre w Exeter, a opisany w czasopiśmie "Science", przewiduje, że co najmniej połowa lat po 2009 roku będzie cieplejsza niż najcieplejszy dotychczas rok 1998. W roku 2014 średnia temperatura będzie wyższa o 0,3 stopnia niż w 2004 r. Ogólna tendencja spowodowana jest rosnącą emisją gazów cieplarnianych, ale efekt cieplarniany będzie łagodzony w następnych kilku latach przez cyrkulację wód w oceanach.
Wcześniejsze modele komputerowe podejmowały próby prognozowania na okres 100 lat, a do tego celu potrzebne są jedynie przybliżone informacje na temat obecnego stanu atmosfery Ziemi oraz oceanów, ponieważ największy wpływ na klimat ma globalne ocieplenie. Przewidywania dotyczące nadchodzącej dekady były jednak dość niepewne.Model, stworzony przez zespół pod kierownictwem dr. Douga Smitha, może sprawić, że te krótkoterminowe prognozy będą znacznie bardziej trafne, ponieważ zawiera dane o rzeczywistym stanie atmosfery i oceanów. Możliwe jest więc przewidywanie zarówno efektów wywołanych czynnikami naturalnymi, jak i związanych ze spalaniem paliw kopalnych. Wynikające z tego udoskonalone prognozowanie klimatyczne powinno pomóc w określaniu miejsca i czasu najbardziej znaczących zmian klimatycznych i zapewnić dokładniejsze rozeznanie w niecierpiących zwłoki sprawach, takich jak wpływ ocieplenia na występowanie huraganów. Może też pozwolić stwierdzić, gdzie zarysowujące się niebezpieczeństwo ocieplenia jest tymczasowo maskowane przez naturalną zmienność klimatu. (…)Tradycyjne modele komputerowe, zwłaszcza służące prognozowaniu następnego dziesięciolecia, biorą pod uwagę wyłącznie promieniowanie słoneczne, aerozole atmosferyczne i gazy cieplarniane, na które wpływają czynniki pochodzące spoza systemu klimatycznego, jak na przykład liczba samochodów czy procesy zachodzące na Słońcu. Pomijają natomiast naturalne zmiany wewnątrz systemu, na przykład El Nino, wahania w cyrkulacji oceanicznej czy anomalie w temperaturze oceanów.Czynniki te prowadzą do zmian w okresie od roku do dziesięciu lat, zwłaszcza na skalę regionalną. Przykładem jest prawidłowość w zmianach temperatury oceanu, nazywana Atlantycką Oscylacją Wielodekadową, która wpływa na klimat na całym świecie (temperatura wód północnego Atlantyku co kilka dziesięcioleci rośnie, po czym opada – przyp. Onet).Nowy model uwzględnia zarówno temperaturę na powierzchni oceanów, jak i spowodowaną przez człowieka emisję gazów cieplarnianych, przewidywane zmiany promieniowania słonecznego oraz efekty wcześniejszych erupcji wulkanicznych.– To bardzo cenny krok naprzód – powiedział magazynowi "Science" meteorolog Rowan Sutton z Uniwersytetu Reading. – Model jest dokładny w skali dekady i regionu, a naturalne zmiany i czynniki antropogeniczne mają w nim porównywalne znaczenie.

Ocieplenie.

Ociepla się? I dobrze!
Ostrzegając nas przed negatywnymi skutkami zmian klimatycznych politycy popadają w przesadę – twierdzi duński politolog Bjorn Lomborg
Pieniądze przeznaczone na walkę z dwutlenkiem węgla mogłyby być spożytkowane na znacznie pilniejsze i ważniejsze cele.
W książce zatytułowanej "Cool It: The Skeptical Environmentalist's Guide to Global Warming" ("Na zimno: wskazówki sceptycznego ekologa dotyczące globalnego ocieplenia") duński profesor nauk politycznych Bjorn Lomborg podważa postanowienia Protokołu z Kioto jako sposobu na przeciwdziałanie zmianom klimatycznym. Uczony twierdzi – a na poparcie swojej tezy przytacza dane z różnych źródeł – że próby ograniczenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery są bardzo kosztowne i dają niewspółmiernie słabe wyniki. Uważa, że pieniądze wydawane na ten cel powinno się przeznaczyć na rozwiązanie innych poważnych problemów, z jakimi zmaga się obecnie ludzkość: na walkę z malarią, AIDS czy głodem.
Lomborg oskarża Ala Gore’a o sianie paniki i zapewnia, że dane dotyczące skutków globalnego ocieplenia są wyolbrzymione. On sam uważa, że zjawisko to może mieć również pozytywne efekty, na przykład w postaci zmniejszenia liczby osób umierających z zimna.La Vanguardia: Prezentuje pan swoją książkę jako rodzaj poradnika. Po co ją pan napisał?Bjorn Lomborg: Nie miałem zamiaru wywoływać polemiki. Chcę tylko, aby w tej sprawie zrobiono wszystko, co możliwe i aby inni nie siali paniki w związku z globalnym ociepleniem podając na ten temat błędne informacje. Naszym celem powinno być ratowanie ludzi umierających z powodu malarii, powodzi lub wzrostu temperatur. Nie należy z niczym przesadzać.Twierdzi pan, że pieniądze przeznaczane na redukcję emisji dwutlenku węgla powinno wykorzystać się na walkę z głodem lub z AIDS. Czy te cele wykluczają się wzajemnie?Nie można zajmować się wszystkim jednocześnie. Jeśli Bill Gates ofiaruje pięć miliardów dolarów na walkę z malarią, nie zużyjemy ich na przeciwdziałanie zmianom klimatycznym. A jeśli Richard Branson wpłaci trzy miliardy na zahamowanie procesu ocieplenia, nie wykorzystamy ich na zwalczanie malarii. Te pieniądze można wydać tylko raz i musimy się zastanowić, gdzie przyniosą one najlepsze efekty.A może należałoby na te wymienione przez pana cele wykorzystywać środki pochodzące na przykład z handlu bronią, zamiast sięgać do funduszy przeznaczonych na ratowanie planety? To prawda, że wydajemy dziś mnóstwo pieniędzy na zbrojenia i na kremy do twarzy. Nie sądzę jednak, by zaprzestanie produkcji broni przyniosło nam jakieś korzyści, ani że kobiety dla dobra ogółu przestaną się malować. Jest jednak dużo pieniędzy, które można wykorzystać w słusznej sprawie. Jeśli chodzi o środki przeznaczane na zahamowanie zmian klimatycznych, to uważam, że można je znacznie lepiej wykorzystać. Kiedy Al Gore twierdzi, że zahamowanie globalnego ocieplenia poprawi sytuację w kwestii malarii, to mówi o uratowaniu jednej osoby, podczas gdy te same pieniądze przeznaczone na bardziej bezpośrednie programy przeciwdziałania tej chorobie, jak choćby zakup moskitier, pozwoliłyby uratować 35 tys. osób.Z zebranych przez pana danych wynika, że na skutek globalnego ocieplenia mniej ludzi będzie umierać z zimna i będziemy mieć więcej wody pitnej. Czy to nie pozostaje w sprzeczności z innymi naukowymi opracowaniami?Nie. Eksperci wiedzą, że ocieplenie będzie miało zarówno dobre, jak i złe skutki, chociaż ostateczny bilans wypada negatywnie. Problem polega na tym, że ludzie tacy jak Al Gore skupiają się na tym, co złe, nie wspominając o pozytywach. Ja nie neguję problemów. To prawda, że nadejdą fale upałów i ludzie będą z tego powodu umierać. Ale prawdą jest również to, że mniej osób będzie umierało z zimna. Podniesie się poziom morza, będzie więcej burz, huraganów, a mimo to problem zmiany klimatu nie jest wcale tak poważny, jak nam się go przedstawia.W każdym razie problem istnieje, jak pan sam przyznaje, a postanowienia Protokołu z Kioto nie rozwiązują sytuacji. Jakie alternatywne rozwiązania można by zaproponować, aby sytuacja nie pogorszyła się w przyszłości?Problem z Protokołem z Kioto polega na tym, że zaleca on rozwiązania bardzo kosztowne, a mało skuteczne. Unia Europejska ma zamiar do 2020 roku ograniczyć o 20 procent emisję gazów cieplarnianych do atmosfery, a to oznacza wydatki w wysokości 60 miliardów rocznie. W ten sposób jednak uda się jedynie opóźnić ocieplenie o dwa lata.Nie mówię tego po to, żeby wywołać panikę. Uważam po prostu, że należy szukać bardziej skutecznych i tańszych technologii, które zapewnią długotrwałe efekty. W 2009 roku w Kopenhadze ma paść propozycja, aby 0,05 procent PKB inwestować w czyste źródła energii, dziesięć razy bardziej skuteczne niż te proponowane przez Protokół z Kioto i jak się okazuje dziesięciokrotnie tańsze. Chodzi o to, aby szukać inteligentnych rozwiązań. Dziś baterie słoneczne są dziesięć razy droższe niż korzystanie z paliw kopalnych, ale we wszystkich krajach władze chcą, abyśmy je instalowali na dachach. Dlatego uważam, że trzeba inwestować w badania i rozwój, aby doprowadzić do obniżenia kosztów. Wtedy, powiedzmy w 2060 roku, do tego ruchu roku będą mogły przyłączyć się również Indie i Chiny.Ale co stanie się biednymi krajami, na przykład w Afryce, gdzie znacznie bardziej niż w Europie będą odczuwalne skutki wzrostu temperatur? Czy zdołamy powstrzymać proces ocieplania się klimatu do 2060 roku?To oczywiste, że Trzeci Świat będzie najbardziej poszkodowany. Czy jednak mamy pomagać tym krajom hamując zmiany klimatyczne, czy też po prostu pomagać? Nawet jeśli do 2020 roku uda się ograniczyć emisje gazów cieplarnianych, to nadal będą występować powodzie, susze i niedostatek pożywienia. Trzeba pomagać tym krajom w inny sposób, na przykład poprzez profilaktykę przeciwko malarii, podniesienie wydajności produkcji i poprawę sytuacji gospodarczej. Niektórzy twierdzą, że globalne ocieplenie spowoduje wzrost zachorowań na malarię.Problem polega na tym, że emitowany przez nas dwutlenek węgla kumuluje się w atmosferze.To prawda. Ta kumulacja jest nieunikniona. Jak podaje Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), w 2030 roku udział energii pozyskiwanej z alternatywnych źródeł będzie wynosił 14 proc. Nawet jeśli bardzo się postaramy, podniesiemy ten wynik zaledwie do 16 procent. Widać więc, że w ten sposób nie uda nam się wiele osiągnąć. Co więcej, do roku 2030 poziom emisji gazów cieplarnianych w samych Chinach będzie wynosił tyle, ile dziś na całym świecie. Trzeba więc skoncentrować się na badaniach i na rozwiązywaniu innych problemów.W pańskiej analizie brakuje informacji o skutkach globalnego ocieplenia dla bioróżnorodności. Czy to oznacza, że mamy z niej zrezygnować?Wcale nie. Mógłbym na ten temat napisać osobną książkę. Zawsze mówiło się o tym, że grozi nam utrata 20 lub 30 procent wszystkich gatunków. W latach 80. prognozowano, że do 2000 roku zniknie 20 procent gatunków, a wcale tak się nie stało. Ludzie zawsze przesadzają. Dlatego upieram się, że należy inwestować w badania, ale takie, które przyniosą długotrwałe rozwiązania. W kierunku jakich form energii radziłby pan zwrócić się w tych badaniach? Wybór jest bardzo trudny. Mówimy o energii słonecznej i o energii wiatru, o przechwytywaniu węgla (Carbon Capture and Storage – CCS) i o zwiększeniu wydajności biopaliw; o jądrowych reakcjach syntezy i rozszczepienia i o nowych technologiach. Wykorzystanie energii jądrowej to jedynie połowiczne rozwiązanie, ponieważ jest ona znacznie droższa niż używanie paliw kopalnych, a w dodatku umiejscowienie tego rodzaju elektrowni w Trzecim Świecie wiąże się z ogromnym ryzykiem.Jedynym realistycznym rozwiązaniem jest wykorzystanie czystych, odnawialnych źródeł energii. Skupianie się na redukcji emisji gazów niczego nie rozwiązuje, bo nawet jeśli uda nam się obniżyć poziom emisji o 20 procent, to nadal będziemy mieli pozostałe 80 procent, a w dodatku Indie i Chiny nie mają zamiaru przyłączyć się do tych starań. Naszym celem powinno być poszukiwanie tańszych technologii, z których mogłyby skorzystać wszystkie kraje na świecie.

Klimat.

Klimat wojenny. Zmiany klimatu mogą stać się przyczyną konfliktów na skalę światową, równie potężnych jak dwie wojny światowe, trwających w dodatku przez całe stulecia.
Przedstawiciele Royal United Services Institute, brytyjskiego zespołu doradców do spraw bezpieczeństwa i obrony ogłosili, że jeśli świat chce uniknąć najgorszych efektów zmian klimatu, konieczne będzie dziesięciokrotne zwiększenie nakładów na badania naukowe.
Chodzi o sumy porównywalne do wydanych na program kosmiczny Apollo. Na razie, twierdzi instytut, reakcje na zagrożenia wynikające ze zmian klimatu – takie, jak podnoszenie się poziomu mórz i związane z tym migracje – są "powolne i nieadekwatne do sytuacji". Większość krajów nie opracowała żadnych planów działania na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się w najgorszym z możliwych kierunków.– Jesteśmy przygotowani na wybuch samochodu-pułapki, a może chodzić o wydarzenia na skalę ataków z 11 września 2001 – wyjaśnia obrazowo Nick Mabey, autor raportu.Lord Nicholas Stern, który w 2006 r. na polecenie brytyjskiego rządu przygotował raport na temat ekonomicznych skutków zmian klimatu, przyznał ostatnio, że nie docenił ich możliwych konsekwencji.Nick Mabey, były członek zespołu doradców premiera Wielkiej Brytanii, jest dziś dyrektorem naczelnym E3G, europejskiej grupy doradczej zajmującej się ekologią.Mabey podkreśla, że państwa najbardziej rozwinięte powinny przygotować się na sytuację, że zmiany klimatu i temperatury osiągną najwyższy poziom. Dodaje także, że program kosmiczny Apollo kosztował USA około 10 miliardów funtów rocznie (według kursów z 2002 r.), czyli niemal dziesięciokrotnie więcej niż wydaje się dziś na badania związane z nowymi źródłami energii. Takie właśnie gigantyczne kwoty trzeba przeznaczyć na rozwój nauki w krajach rozwiniętych, by świat był naprawdę przygotowany na najgorszy z możliwych scenariuszy: gwałtowne przyspieszenie procesu globalnego ocieplenia i podnoszenie się poziomu oceanów.Nawet jeśli zmiany nie będą zachodziły tak szybko i okażą się łagodniejsze, pieniądze poświęcone na badania nie będą przecież stracone. Postęp w dziedzinie energetyki jądrowej, produkcji biopaliw, wychwytywania i składowania dwutlenku węgla czy odnawialnych źródeł energii na pewno wyjdą światu na dobre. Nakłady niezbędne w ramach przygotowania się na najgorszy scenariusz w samej tylko Ameryce powinny wynieść około 50 miliardów funtów – sumę tę muszą wyłożyć wspólnie państwo i sektor prywatny.W raporcie czytamy miedzy innymi: "Jeśli zmiany klimatu nie zwolnią i pewne bariery w środowisku naturalnym zostaną przekroczone, proces ten może stać się jedną z głównych przyczyn konfliktów między państwami i wewnątrz nich. (…) Wpływ zmian klimatu zmusi nas do gruntownego zrewidowania sposobów zabezpieczenia interesów narodowych. Bezpieczeństwo energetyczne będzie stopniowo coraz bardziej uzależnione od współpracy z innymi dużymi konsumentami energii, takimi jak Chiny. Tylko wspólnie uda się opracować i uruchomić nowe technologie zmniejszające zależność od państw-producentów ropy naftowej. (…) Żadna strategia wprowadzania pokoju i stabilizacji w Afganistanie nie ma szans na sukces, jeśli jego mieszkańcy nie będą mieli środków wystarczających do zminimalizowania skutków wzrostu temperatury, takich jak mniejsza dostępność wody czy spadek produkcji żywności".
Renesans węgla
Większość światowych specjalistów w dziedzinie klimatu twierdzi, że należy jak najszybciej zredukować emisję dwutlenku węgla, aby powstrzymać globalne ocieplenie
Tymczasem w ciągu najbliższych pięciu lat w Europie ruszy 50 nowych elektrowni węglowych, chociaż jest to "najbrudniejsze" paliwo na świecie.
Frma Enel, największy włoski producent energii, właśnie przebudowuje dużą elektrownię w mieście Civitavecchia z olejowej na węglową. W ciągu najbliższych pięciu lat Włochy zwiększą ilość energii produkowanej z węgla z obecnych 14 do 33 proc. Na tym paliwie Enel oprze połowę swojej produkcji.
Fot. AFPNie tylko Włochy wracają do czarnego złota. Skłaniają do tego rekordowe ceny ropy naftowej i gazu ziemnego, niepokój o bezpieczeństwo energetyczne, niechęć do energii atomowej… W USA buduje się mniej elektrowni na węgiel, bo coraz trudniej jest uzyskać pozwolenie na ich uruchomienie, a także dlatego, że realną alternatywą pozostają elektrownie atomowe. (…)Za jeden z największych problemów utrudniających redukcję emisji CO2 uważano szybko rozwijające się gospodarki Indii i Chin – państw, w których węgiel pozostaje głównym źródłem energii dla ponad dwóch miliardów ludzi. Jednak dziś, kiedy do węgla wraca także ekologicznie uświadomiona Europa, specjaliści od środowiska naturalnego ostrzegają, że świat podąża w bardzo niebezpiecznym kierunku i wkrótce kontrola globalnego ocieplenia okaże się niemożliwa. Przeraża ich renesans paliwa kojarzonego z brudnymi fabrykami z kart powieści Dickensa. Przecież już dziesięć lat temu wydawało się, że era węgla się kończy!We włoskim Civitavecchia odbyły się protesty przeciwko nowej elektrowni. Podobne demonstracje miały także miejsce w Niemczech i w Czechach. Ludzie protestowali również przed elektrownią w Kingsnorth w hrabstwie Kent, która ma być pierwszą nową siłownią węglową w Wielkiej Brytanii od ponad dekady.Europejskie firmy energetyczne przekonują, że nowo budowane elektrownie są projektowane tak, by były jak najczystsze. Krytycy mówią jednak, że "czysty węgiel" to czysta mrzonka, oksymoron – zwłaszcza jeśli chodzi o emisję dwutlenku węgla mającą największe znaczenie dla zmian klimatu. Podkreślają, że powrót do węgla jest działaniem bardzo krótkowzrocznym.– Budowanie nowych elektrowni węglowych to pomyłka – mówi James E. Hansen, główny klimatolog w należącym do NASA Goddard Institute for Space Studies. – Zważywszy, co wiemy na temat działań koniecznych dla stabilizacji klimatu, jest to jak rozpoczynanie wojny bez planu jej prowadzenia. Światu potrzebne jest moratorium na węgiel i stopniowe likwidowanie już istniejących elektrowni na to paliwo w ciągu najbliższych 20 lat.Zalety węgla Enel i inni producenci energii twierdzą, że nie mają wielkiego wyboru – muszą budować nowe elektrownie, aby zastępować starzejącą się infrastrukturę, zwłaszcza w takich krajach, jak Włochy czy Niemcy, które zakazały budowy nowych siłowni atomowych. Koszty paliw wzrosły od 1996 r. o 151 proc., a ceny energii elektrycznej we Włoszech są najwyższe w Europie.W kategoriach kosztów i bezpieczeństwa energetycznego węgiel ma kilka niewątpliwych zalet. Jego rezerwy wystarczą na 200 lat, podczas gdy zasoby gazu i ropy mogą skończyć się już za 50. Jest od nich znacznie tańszy – nawet mimo to, że jego cena w ciągu ostatnich kilku lat znacznie wzrosła. Co więcej, węgiel wydobywają i eksportują setki krajów – nie istnieje "kartel węglowy" – toteż znacznie łatwiej jest negocjować jego ceny.– Ropa wciąż drożeje – mówi Gianfilippo Mamcini, dyrektor firmy Enel do spraw wytwarzania i zarządzania energią. – Dlatego chcemy przekształcić wszystkie elektrownie na olej opałowy w elektrownie węglowe, wykorzystując wyłącznie "czyste technologie". To będzie najczystsza elektrownia na to paliwo w Europie. Chcemy udowodnić, że możliwe jest przyjazne dla środowiska wykorzystanie węgla."Czysty węgiel" – przemysł energetyczny stworzył to pojęcie już wiele lat temu. Nowa technologia pozwoliła na znaczącą redukcję ilości cząsteczek sadzy, dwutlenku siarki i tlenku azotu emitowanych przez elektrownie węglowe. Niestety zmiany nie dotyczy to dwutlenku węgla.Obecnie jednak są już technologie jego redukcji poprzez wychwytywanie i magazynowanie tego gazu. Nie wiadomo tylko, czy są one opłacalne przy stosowaniu na dużą skalę.Jak być w zgodzie z ekologią? Technologia polegająca na pompowaniu CO2 do podziemnych zbiorników zamiast uwalniania go do atmosfery stanowi wyzwanie dla każdego źródła energii, jednak przy spalaniu węgla (nawet w optymalnych warunkach) powstaje dwukrotnie więcej tego gazu niż w przypadku ropy czy gazu ziemnego. A w krajach rozwijających się, gdzie nawet nowo budowane elektrownie będą korzystały z gorszych technologii i gorszej jakości paliwa, wynik ten będzie jeszcze bardziej niekorzystny.Bez wychwytywania i magazynowania dwutlenku węgla węgiel nigdy nie będzie "ekologiczny". Jednak rozwiązanie tego problemu wymaga koordynacji działań na skalę światową i zainwestowania miliardów dolarów, do czego ani firmy energetyczne, ani rządy się nie kwapią.– Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że kwestia wychwytywania CO2 to bardzo trudna sprawa – mówi Jeffrey D. Sachs, dyrektor instytutu nauk o Ziemi na Columbia University. – Koszty są ogromne, a nie ma gwarancji, że w ostatecznym rozrachunku technologia się sprawdzi.Jak dotąd powstało kilkadziesiąt niewielkich, pokazowych projektów tego typu w Europie i USA. Wszystkie są na wczesnych etapach rozwoju i jak na razie efekty nie są spektakularne.Pod koniec stycznia rząd USA zlikwidował największy dotąd amerykański program wychwytywania dwutlenku węgla w elektrowni węglowej w stanie Illinois, rozpoczęty w 2003 roku. Powodem było znaczne przekroczenie planowanego budżetu bez nadziei, że rezultaty będą obiecujące. Unia Europejska podjęła się realizacji 12 tego typu projektów. Wiadomo jednak, że to za mało.Dziś wielu naukowców uważa, że droga, jaką musi przejść idea wychwytywania dwutlenku węgla – od prób w laboratoriach do bezpiecznej, czystej i opłacalnej technologii, możliwej do stosowania na dużą skalę – to wyzwanie porównywalne z próbą postawienia stopy na Księżycu. A może się okazać, że jest jeszcze gorzej, bo chodzi tu o "lądowanie na Srebrnym Globie" które trzeba by powtarzać codziennie, w tysiącach elektrowni, w setkach krajów, także najbiedniejszych. W Indiach czy Chinach niemal co tydzień pracę zaczyna nowa elektrownia węglowa. Większość z nich skonstruowana jest tak, że wychwytywanie CO2 nie byłoby w nich możliwe nawet gdyby w końcu opracowano te technologię.Siłownie, w których da się uporać z tym gazem, już na etapie budowy kosztują o 10-20 proc. więcej. Dziś jest ich na świecie zaledwie kilka. W pozostałych koszty adaptacji byłyby "niezwykle wysokie", jak określa to w raport amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska.Problemem jest także kwestia składowania dwutlenku węgla. Geolodzy muszą najpierw ustalić, czy pod ziemią są odpowiednie miejsca i ile tego gazu mogłyby pomieścić. Potem trzeba jeszcze odpowiednio je przygotować – uszczelnić i zapewnić bezpieczeństwo. Wyciek CO2 na dużą skalę byłby równie niebezpieczny jak wyciek paliwa z elektrowni atomowej.Jeśli chodzi o elektrownię w Civitavecchia, Enel deklaruje, że zacznie prace nad technologią wychwytywania dwutlenku węgla w 2015 r., i ma nadzieję, że ostateczne rozwiązanie uda się ją opracować do 2020 r. – To za późno! – ocenia Sachs. (…)PlanyPod wieloma względami nowa elektrownia Enelu jest naprawdę wydajna i ekologiczna. Tlenek azotu służy do produkcji amoniaku, który jest następnie sprzedawany. Chętnie kupują go, podobnie jak popiół i gips, producenci cementu.Działający na miejscu zakład odsalania wody morskiej sprawia, że elektrownia "produkuje" własną wodę do chłodzenia. Nawet ciepła woda wypływająca z siłowni nie marnuje się: służy do ogrzewania największej we Włoszech hodowli ryb.W okolicy istnieją ogromne podziemne przestrzenie, w których można by składować dwutlenek węgla. Geolodzy muszą jeszcze sprawdzić, czy jest to rzeczywiście możliwe. Jeśli tak, trzeba będzie zbudować całą infrastrukturę pompowania ton gazu.Pierwszy blok energetyczny w Civitavecchia rusza za dwa miesiące. Będzie emitował mniej CO2 niż wcześniej działający blok opalany olejem – ale tylko dlatego, że wyprodukuje mniej energii…Niezadowoleni sąsiedziW miejscowościach wokół Civitavecchia rozruch nowej elektrowni wywołuje lęk. – Mówią o "czystym węglu", bo używają jakichś filtrów, ale to przecież nonsens – ocenia Marza Marioli z lokalnej organizacji ekologicznej walczącej z elektrowniami węglowymi. – Jeśli porównać ją ze starymi siłowniami, rzeczywiście jest lepsza, ale na pewno nie można nazwać jej "czystą".Mówi się, że Enel zdołał uzyskać pozwolenie na budowę kupując wyposażenie dla miejscowego szpitala i prowadząc zakrojoną na szeroką skalę kampanię informacyjną. Reklamy Enelu ukazywały dziewczynę ścierającą dymiący komin elektrowni… W 2007 roku podczas referendum okoliczni mieszkańcy wypowiedzieli się przeciw siłowni – przypominają ekolodzy.Unia Europejska starała się obciążyć elektrownie węglowe kosztami emisji dwutlenku węgla, zmuszając je do kupowania "pozwoleń" na jego wydalanie. Ale przy obecnych cenach ropy i gazu okazuje się, że nawet przy uwzględnieniu tych opłat węgiel jest znacznie tańszy.Jednak Stephan Singer, szef europejskiego biura WWF do spraw energii i zmian klimatu w Brukseli, mówi że owa matematyka jest dosyć krótkowzroczna – w ciągu najbliższej dekady ceny węgla i pozwoleń na emisję niewątpliwie wzrosną. – Jeśli firmy energetyczne chcą, aby węgiel był częścią naszej polityki energetycznej, muszą zacząć już teraz wprowadzać technologie wychwytywania CO2 i znacząco zredukować jego emisję do atmosfery.

Powtórka historii.

Rymy historii. Może historia się nie powtarza, ale – jak zauważył Mark Twain – czasami się rymuje. Kryzysy i konflikty z przeszłości wracają, wystarczająco podobne, by je rozpoznać nawet wówczas, gdy zachodzą w zupełnie nowych okolicznościach. Obecny wyścig o światowe złoża surowców rozpoczął się na dobre. Sytuacja przypomina dziś czasy sprzed I wojny światowej, kiedy imperium brytyjskie i Rosja rywalizowały o dominację w Azji Środkowej. Dziś także stawką jest ropa – i podobnie jak wówczas, rośnie ryzyko, że rywalizacja nie zawsze będzie pokojowa.Na tym jednak podobieństwa się kończą. Dziś na scenie pojawili się zupełnie nowi gracze, a ropa nie jest jedynym bogactwem, o które toczy się gra. Rudyard Kipling w książce "Kim" – sensacyjnej powieści szpiegowskiej, której akcja rozgrywa się w czasach panowania Brytyjczyków w Indiach – pisząc o tamtym okresie rywalizacji użył określenia "Great Game", czyli "Wielka Rozgrywka". Główne role przypadły wtedy Wielkiej Brytanii i Rosji, rywalizującym o kontrolę nad środkowoazjatyckimi zasobami ropy naftowej. Dziś Wielka Brytania ma niewiele do powiedzenia, za to Indie i Chiny – wówczas kraje kontrolowane przez siły zewnętrzne – stały się głównymi aktorami konfliktu. Walka nie toczy się już tylko o złoża w Azji Środkowej, lecz rozciąga się od Zatoki Perskiej przez Afrykę aż po Ameryką Południową i tereny podbiegunowe. I nie chodzi tylko o ropę, ale także o wodę pitną i inne surowce. Tocząca się dzisiaj Wielka Rozgrywka jest znacznie bardziej zacięta i znacznie groźniejsza niż poprzednia.Najważniejszym nowym graczem są niewątpliwie Chiny – w ich przypadku wyraźnie widać pewien charakterystyczny schemat. Władze w Pekinie postawiły wszystko na wzrost gospodarczy. Jeśli nie uda im się poprawić warunków życia, prędzej czy później może dojść do poważnych niepokojów społecznych, co z kolei może doprowadzić do utraty władzy przez obecnie rządzących. Co więcej, w Chinach trwa największy i najszybszy w historii proces przenoszenia się ludności ze wsi do miast, proces, którego nikt już nie zatrzyma.Dla dalszego wzrostu gospodarczego nie ma alternatywy, ale wiążą się z tym bardzo poważne skutki uboczne. Przemysł i rolnictwo zużywają ogromne ilości wody, a himalajskie lodowce cofają się. Okazuje się, że woda nie jest surowcem odnawialnym. Dwie trzecie chińskich miast cierpi na niedobory wody, a pustynie pochłaniają ziemie uprawne. Prowadzona w zawrotnym tempie industrializacja powiększa jeszcze problemy środowiskowe, bo Chiny budują i eksploatują ogromną liczbę elektrowni węglowych, najbardziej zanieczyszczających powietrze i przyspieszających globalne ocieplenie. To błędne koło, które zresztą funkcjonuje nie tylko w Chinach. Ciągły wzrost wymaga coraz większego dopływu energii i surowców, więc chińskie firmy szukają ich złóż na całym świecie. Zapotrzebowanie na surowce wciąż rośnie – a ich zapasy są przecież ograniczone.Choć nie wygląda na to, by złoża ropy naftowej miały się wyczerpać w najbliższej przyszłości, czasy taniej ropy bezpowrotnie się skończyły. Wiele krajów stara się zapewnić sobie możliwość wydobycia pozostałych złóż. Także tych, które stały się dostępne właśnie dzięki zmianom klimatu. Kanada przeciwstawia się rosyjskim roszczeniom do terenów arktycznych, własne roszczenia przedstawiają także Norwegia, Dania i Stany Zjednoczone. Wielka Brytania twierdzi, że ma prawa do terenów w okolicach bieguna południowego.Rywalizacja o źródła energii będzie prawdopodobnie leżała u podstaw większości konfliktów, jakich możemy oczekiwać w obecnym stuleciu. Jednak tym razem prawdziwym niebezpieczeństwem nie jest kolejny "szok naftowy" i jego wpływ na produkcję przemysłową, ale zagrożenie głodem. Współczesne gospodarstwa rolne są w ogromnych stopniu zmechanizowane i jeśli zabraknie regularnych dostaw ropy naftowej, półki w supermarketach zaczną świecić pustkami. Tymczasem świat wcale nie odzwyczaja się od ropy. Przeciwnie, jest od niej uzależniony bardziej niż kiedykolwiek. Trudno się dziwić, że najpotężniejsze państwa starają się kontrolować swoje złoża i zdobywać nowe.Nowa runda Wielkiej Rozgrywki nie zaczęła się wczoraj. Stało się to już w czasie ostatniego poważnego konfliktu XX w., który był niczym więcej jak wojną o ropę. Nikt nie udawał, że pierwsza wojna w Zatoce miała na celu walkę z terroryzmem czy szerzenie demokracji. George Bush senior i John Major przyznawali wprost, że chodzi o zabezpieczenie światowych zapasów ropy naftowej. Niezależnie od zaprzeczeń ze strony mniej szczerego pokolenia polityków nie ma wątpliwości, iż kwestia ropy naftowej była także podstawą późniejszej inwazji na Irak.Ropa pozostaje w centrum całej rozgrywki, a jeśli coś się zmieniło to tylko tyle, że dziś jest jeszcze ważniejsza niż niegdyś. Supernowoczesne armie, z całą swoją rozbudowaną logistyką i potęgą sił powietrznych, są skrajnie zależne od źródeł energii. Według raportu Pentagonu ilość ropy naftowej potrzebna każdego dnia do prowadzenia działań wojennych w przeliczeniu na jednego żołnierza podwoiła się w okresie od II wojny światowe do wojny w Zatoce. A kiedy USA najechały Irak, wzrosła czterokrotnie. Najnowsze szacunki sugerują, że dziś – po pięciu latach od rozpoczęcia operacji irackiej – ilość ta jest jeszcze większa.Choć w poprzedniej rundzie Wielkiej Rozgrywki państwa Zachodu grały rolę dominującą, dziś w dużym stopniu zależą od coraz bardziej pewnych siebie producentów ropy. Doprowadzona do perfekcji przez byłego prezydenta Putina umiejętność lekceważenia światowej opinii publicznej może drażnić Europejczyków, ale nie zmienia to faktu, że Europa uzależniona jest od rosyjskiej ropy i gazu. Prezydent Bush może nie cierpieć Hugo Cháveza, ale Wenezuela jest dostawcą 10 proc. ropy importowanej do USA. Prezydent Ahmadineżad może i jest wcieleniem zła, ale przy cenach ropy dochodzących do 100 dolarów za baryłkę jakiekolwiek próby jego obalenia byłyby niezwykle ryzykowne.Podczas gdy znaczenie potęg Zachodu spada, nowe mocarstwa wcale nie są zgodne. Chiny i Indie rywalizują o środkowoazjatyckie złoża ropy i gazu. Tajwan, Wietnam, Malezja i Indonezja ścierają się o złoża ropy odkryte pod dnem Morza Południowochińskiego. Arabia Saudyjska i Iran rywalizują w Zatoce Perskiej, z kolei Iran i Turcja czujnie przyglądają się Irakowi. Międzynarodowa współpraca pozornie wydaje się najlepszym wyjściem z sytuacji – realia jednak są takie, że w obliczu rywalizacji o surowce naturalne świat jest coraz bardziej podzielony.A przecież jeszcze dziesięć lat temu słyszeliśmy głosy różnych modnych wówczas guru od ekonomii tłumaczących nam, że surowce nie grają już takiej roli jak kiedyś, że dziś to idee są źródłem rozwoju ekonomicznego, że czasy się zmieniły, czeka nas epoka niekończącego się wzrostu gospodarczego… Tymczasem cała "ekonomika wiedzy" czy "gospodarka wiedzą" (ang. knowledge economy) okazała się iluzją stworzoną przez tanią ropę, tanie pieniądze i boom gospodarczy. A wiara w takie iluzje zawsze kończy się tragicznie. To nie jest koniec świata globalnego kapitalizmu – to po prostu zwykła kolej rzeczy. Historia toczy się jak zwykle.Poważną różnicę stanowi problem zmian klimatu. Podnoszenie się poziomu mórz oznacza zmniejszanie się zasobów słodkiej wody i żywności, co może doprowadzić do drastycznego zwiększenia się liczby uchodźców z Afryki i Azji szukających schronienia w Europie. W miarę, jak paliwa kopalne robią się coraz droższe, bardziej opłacalna staje się eksploatacja innych źródeł, takich jak piaski smoliste, ale pozyskiwanie paliw z takich alternatywnych źródeł wiąże się z większą ilością zanieczyszczeń niż przetwarzanie ropy.W tej rundzie Wielkiej Rozgrywki niedobory energetyczne i globalne ocieplenie napędzają się nawzajem. W czasie poprzedniej rundy na świecie żyło około 1,65 miliarda ludzi. Na początku XXI w. jest nas już czterokrotnie więcej. I wszyscy staramy się jakoś zabezpieczyć swoją przyszłość w świecie, który za sprawą zmian klimatu sam także zmienia się nie do poznania. Wydaje się, że rozsądek nakazywałby przygotować się na kolejne "rymowanki historii".



12

Ekspansja Rosji.

Rosja sadowi się w Arktyce. Rosja wysłała do Arktyki flotę lodołamaczy o napędzie atomowym
Rozpoczął się nowy etap walki o "prawa własności" do północnych złóż ropy naftowej.
Ujawnienie posunięcia Moskwy nasiliło obawy, że zamierza ona "nielegalnie" przyłączyć do swojego terytorium dużą część arktycznych lodów, pod którymi – jak sądzą naukowcy – mogą istnieć złoża zawierające nawet 10 miliardów ton gazu i ropy. Rosyjskie ambicje sprowokowały także Kanadę do podwojenia, do 40 milionów dolarów kanadyjskich (ponad 87 mln złotych) nakładów na badania dna morskiego, które mają uzasadnić roszczenia Ottawy do tych terenów.
Rosyjska łódź podwodna na Oceanie Arktycznym, fot. AFPRosyjskie lodołamacze od kilku miesięcy patrolują zamarznięty ocean, przebijając się przez grubą warstwę zamarzniętej wody. Prawdopodobnie jest ich osiem – podczas gdy ani Wielka Brytania, ani USA nie mają w tym rejonie jednostek o napędzie atomowym.Kanada planuje obecnie stworzyć w zatoce Resolute Bay na wyspie Cornwallisa wojskowy ośrodek szkoleniowy przygotowujący żołnierzy do walki w niskich temperaturach. Mówi się także o budowie pełnomorskiego portu na północnym krańcu Ziemi Baffina. Obie lokalizacje znajdują się w pobliżu spornych terenów. Ministerstwo obrony Kanady planuje ponadto budowę floty specjalnych statków patrolowych mających strzec Przejścia Północno-Zachodniego.Kryzys wywołał wizję kolejnej zimnej wojny pomiędzy Rosją a Zachodem, do której może dojść jeśli sporu nie rozstrzygnie ONZ. Jonathan Eyal z Royal United Services Institute (brytyjskiego zespołu doradców do spraw bezpieczeństwa i obrony) twierdzi jednak, że spory i dyskusje mogą trwać latami. – Przesłanie ze strony Władimira Putina jest jasne – komentuje. – Rosja nie zamierza dłużej przestrzegać postanowień traktatów podpisywanych przez na wpół pijanego Jelcyna w czasach, kiedy Rosja była słaba i uległa. Tu nie chodzi tylko o złoża ropy, co do których nie ma jeszcze absolutnej pewności, że w ogóle tam są. Chodzi także o drogi morskie prowadzące przez Arktykę, zwłaszcza te, które mogą jeszcze powstać na skutek globalnego ocieplenia. To, co zrobiła Rosja, może być powodem pierwszego w historii sporu terytorialnego między Moskwą a Waszyngtonem.Wielu naukowców sądzi, że Arktyka skrywa 25 proc. nieodkrytych dotąd złóż ropy. Napięcie w tym rejonie zwiększa także fakt, że Rosja wraca do działań i manewrów z czasów zimnej wojny. Niemal co tydzień słyszy się o kolejnym rosyjskim samolocie przelatującym nad biegunem północnym i przeprowadzającym pozorowane ataki na wyimaginowane bazy i okręty "nieprzyjaciela".Kryzys zaczął się w ubiegłym roku, kiedy załoga rosyjskiego okrętu podwodnego zatknęła flagę na Grzbiecie Łomonosowa – podwodnym łańcuchu górskim ciągnącym się przez 1800 kilometrów (także pod biegunem północnym), który według Moskwy należy do Rosji.Ocean Arktyczny i biegun północny nie należą do żadnego państwa, jednak według Konwencji o prawach morza ONZ z 1982 r. każde państwo z dostępem do morza ma prawo eksploatacji bogactw w tak zwanej "wyłącznej strefie ekonomicznej". W chwili ratyfikacji konwencji (Stany Zjednoczone jeszcze jej nie ratyfikowały) każde państwo ma 10 lat na przedstawienie roszczeń do poszerzenia tej strefy w oparciu o dane geologiczne. Dotychczas spory o prawa do Arktyki były czysto akademickie z uwagi na grubość pokrywy lodowej – jednak na skutek globalnego ocieplenia lód topnieje, co umożliwia wiercenia.Królowie zamarzniętego morzaLodołamacze o napędzie atomowym są znacznie potężniejsze niż statki napędzane tradycyjnymi silnikami diesla. Zaprojektowano je specjalnie po to, by utrzymywały żeglowność dróg morskich na północ od Syberii.W zimie lód ma tu od 1,2 do 1,8 metra grubości, w centralnej części Oceanu Arktycznego – 2,4 metra. Atomowe lodołamacze mogą przebijać się przez taki lód z prędkością do 10 węzłów, natomiast na otwartych wodach osiągają 21 węzłów.Rosja zbudowała 10 atomowych lodołamaczy – pierwszy został zwodowany jeszcze w latach 50. 17 sierpnia 1977 roku lodołamacz NS Arktyka jako pierwszy statek nawodny w historii dotarł na biegun północny. Największą tego typu jednostką jest lodołamacz o nazwie "50 Lat Zwycięstwa" – ma 160 metrów długości. Budowa rozpoczęta jeszcze za czasów radzieckich i trwała 18 lat. Po upadku ZSRR prace przerwano, podjęto je na nowo za prezydentury Władimira Putina.

Chemia ma przyszłość.

Alchemicy XXI wieku. Renesansowi alchemicy poszukiwali kamienia filozoficznego i niestrudzenie próbowali przemienić ołów w złoto. Współczesnym chemikom przemiana pospolitych surowców w substancje o wielkiej wartości udaje się dużo lepiej. Jeremy Rifkin, amerykański krytyk współczesnego społeczeństwa i wizjoner lepszej przyszłości, przekonuje, że jedynym wyjściem z nasilającego się kryzysu energetycznego jest przestawienie się na gospodarkę wodorową. Zasoby wodoru, jednego ze składników wody, są potencjalnie nieograniczone. Jako paliwo ma same zalety – podczas jego spalania powstaje czysta energia, a jedyna pozostałość to woda. Żadnych więc problemów z emisją gazów cieplarnianych, przyczyniających się, zdaniem wielu naukowców, do globalnego ocieplenia atmosfery.
George Bush i pierwsza w Ameryce Północnej stacja tankowania wodoru, Szczęśliwy przypadek Problem w tym, że uwolnienie wodoru z wody jest procesem bardzo energochłonnym, dlatego pozyskuje się go dzisiaj w procesie przeróbki gazu ziemnego lub węgla. W efekcie jako produkt uboczny nieustannie powstaje dwutlenek węgla, gaz, z którym staramy się coraz intensywniej walczyć. W styczniu br. czasopismo "MIT’s Technology Review" opisało rezultaty prac niewielkiej amerykańskiej firmy technologicznej Nanoptec, finansowanej w dużej mierze przez agencję astronautyczną NASA i departament energii USA. Naukowcy z Nanoptec zaprojektowali proces pozyskiwania wodoru na drodze fotolizy wody – polega on na rozkładzie cząsteczki wody na wodór i tlen pod wpływem światła słonecznego. Metoda wygląda na tyle obiecująco, że Nanoptec bez trudu pozyskał pieniądze prywatnych inwestorów, które umożliwią budowę instalacji pilotażowej. Czy jesteśmy świadkami narodzin wymarzonej przez Rifkina gospodarki wodorowej? Pokaże czas, wiadomo jednak, że podstawą ewentualnej rewolucji będą substancje chemiczne o szczególnych właściwościach.Nanoptec w swym procesie wykorzystuje dwutlenek tytanu, popularną substancję stosowaną m.in. w produkcji farb. Odpowiednio przygotowany działa jak katalizator – związek chemiczny ułatwiający przebieg reakcji chemicznej, w tym przypadku rozkład cząsteczki wody pod wpływem energii dostarczanej przez fotony z promieniowania słonecznego. Katalizatory kojarzą się głównie jako elementy wyposażenia nowoczesnych samochodów odpowiedzialne za dopalanie gazów spalinowych z silnika. W istocie zastosowanie katalizatorów jest znacznie szersze, trudno sobie bez nich wyobrazić jakikolwiek przemysłowy proces chemiczny, w którym substancje pospolite przekształcane są w produkty często cenniejsze od złota, np. leki.Kataliza otwiera nowe możliwości poszukiwania zamienników coraz droższych paliw, ropy naftowej i gazu ziemnego. – Przy obecnych cenach tych surowców opłacalna stała się produkcja syntetycznego gazu i benzyny – informuje Duńczyk Jens Rostrup-Nielsen, jeden z najwybitniejszych w świecie specjalistów w dziedzinie katalizy przemysłowej. – Technologie przeróbki węgla na syntetyczne paliwa znane są od dawna, stosowali je Niemcy podczas drugiej wojny światowej i RPA podczas embarga w czasach apartheidu. Poddając węgiel działaniu pary wodnej otrzymujemy syngaz – mieszaninę wodoru i tlenku węgla, doskonały surowiec do dalszych procesów chemicznych.Rostrup-Nielsen od 40 lat związany jest z koncernem Haldor Topsoe, w którym kierował działem badań i rozwoju, a dziś odpowiada za projekty specjalne. Jednym z najważniejszych jego osiągnięć jest opracowanie katalitycznej metody przekształcania syngazu bezpośrednio w substancję o nazwie eter dimetylowy (DME). – DME jest doskonałym substytutem LPG, gazu płynnego stosowanego powszechnie zamiast benzyny do napędzania samochodów – wyjaśnia duński uczony. – Ale kilkanaście lat temu zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że DME jest także doskonałym paliwem do silników wysokoprężnych. Odkrycie było dziełem pracującego w Haldor-Topsoe technika, który testował DME zasilając nim różne silniki.DME ulega samozapłonowi pod wpływem sprężania i może być substytutem oleju napędowego. – Długo, gdy panowały niskie ceny ropy naftowej, nikt nie chciał w nową technologię inwestować – wspomina Rostrup-Nielsen. – Dziś sytuacja radykalnie się zmieniła, pionierami są Szwedzi. W Szwecji w wielkiej papierni powstała instalacja, w której poddaje się gazyfikacji biomasę pozostającą jako produkt uboczny produkcji papieru. Uzyskany syngaz przekształcany jest w DME, którym zasilane są autobusy Volvo. Surowcem do produkcji DME może być zarówno biomasa, w tym przypadku przemysłowy odpad, jak i węgiel lub gaz ziemny.Węgiel znowu w modzie Węgla jest ciągle pod dostatkiem, ale dostęp do gazu ziemnego staje się coraz bardziej problematyczny, zwłaszcza dla największych gospodarek świata – amerykańskiej i chińskiej. Nic więc dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych wróciły zarzucone przez Ronalda Reagana projekty budowy fabryk do produkcji syntetycznego gazu z węgla. – Robota najszybciej idzie jednak w Chinach. Pod Pekinem, któremu systematycznie, zwłaszcza w zimie, brakuje gazu potrzebnego dla przemysłu i ogrzewania mieszkań, powstają cztery fabryki gazyfikacji węgla. Razem będą wytwarzać dwa razy więcej gazu, niż Dania wydobywa z Morza Północnego – zachwyca się skalą chińskich inwestycji duński uczony.Rostrup-Nielsen bywa ostatnio częstym gościem w Polsce, bo jest przekonany, że podobnie jak Amerykanie i Chińczycy powinniśmy postawić na węgiel jako nowoczesny surowiec do produkcji syntetycznych paliw. – Silną stroną Polski jest nie tylko przemysł węglowy i związane z nim zaplecze naukowo-badawcze, ale także bardzo mocna tradycja badań nad katalizą. Macie doskonały Instytut Katalizy PAN w Krakowie, założony i przez wiele lat prowadzony przez wybitnego uczonego, prof. Jerzego Habera – wylicza Duńczyk.To rzeczywiście wielki kapitał, bo kataliza przez długie lata traktowana była bardziej jak alchemia niż prawdziwa nauka. – Z punktu widzenia przemysłu istotą katalizy jest wspomaganie reakcji chemicznych, by przebiegały jak najwydajniej, w sposób powtarzalny. Tradycyjnie do wiedzy tej dochodziliśmy metodą prób i błędów, powtarzając w nieskończoność eksperymenty, nie znając jednak w pełni naukowych podstaw projektowanych przez nas procesów i katalizatorów. W efekcie wchodziliśmy w posiadanie ezoterycznej wiedzy, stanowiącej, podobnie jak u alchemików, źródło niezłych dochodów – żartuje Rostrup-Nielsen.Podglądanie atomów Ten romantyczny okres odchodzi jednak w przeszłość, a wyraźną cezurą jest ubiegłoroczna Nagroda Nobla w chemii, przyznana niemieckiemu uczonemu Gerhardowi Ertlowi. – Kluczem do zrozumienia zjawisk katalizy jest wyjaśnienie, co się dzieje na powierzchni katalizatora – wyjaśnia Rostrup-Nielsen. Ertl nie dokonał żadnego przełomowego odkrycia w chemii, lecz systematycznie przez kilkadziesiąt lat badał zjawiska zachodzące na powierzchniach metali wykorzystywanych jako katalizatory. W rezultacie wyjaśnił wiele stosowanych powszechnie w przemyśle, lecz spowitych alchemiczną aurą reakcji. To właśnie Ertl odkrył mechanizmy leżące u podstaw syntezy Habera-Boscha, polegającej na przemianie azotu z powietrza w amoniak, dzięki czemu stała się możliwa produkcja nawozów sztucznych i pierwsza zielona rewolucja.– Eksperymenty Ertla dostarczyły olbrzymiej ilości danych, które w połączeniu z teoretycznymi modelami reakcji katalitycznych umożliwiły opracowanie komputerowych symulacji rzeczywistych procesów – wyjaśnia Rostrup-Nielsen. – W rezultacie dziś zaprzęgamy do roboty superkomputery i modelujemy reakcje z laboratoryjną dokładnością. W ten sposób eliminujemy wiele ślepych tropów, pozostawiając do sprawdzenia w rzeczywistym laboratorium tylko najbardziej obiecujące reakcje.Sama praktyka laboratoryjna także zmieniła się w ostatnich latach. – Dzięki rozwojowi technik analitycznych, jak mikroskopia elektronowa, mikroskopia sił atomowych (AFM) czy wykorzystanie synchrotronowego promieniowania rentgenowskiego, możemy dosłownie podglądać przebieg reakcji i to, co się dzieje na powierzchni katalizatorów – wyjaśnia uczony. – W ten sposób odkryliśmy m.in., że podczas syntezy metanolu z syngazu katalizator zmienia kształt w zależności od składu wchodzącego do reakcji gazu, co z kolei ma wpływ na przebieg samej reakcji. Kiedy zaczynałem pracę jako młody chemik, wielkim osiągnięciem było komputerowe symulowanie zachowania cząsteczki wodoru. Dziś możemy symulować na ekranie komputera, a następnie obserwować w czasie rzeczywistym przebieg całych reakcji.Druga młodość chemii Kataliza przestaje być wiedzą ezoteryczną, stała się nauką. Sędziwy Jens Rostrup-Nielsen zrezygnował z obowiązków kierowania działem badawczo-rozwojowym w swojej firmie, nie po to jednak, by przejść na emeryturę. – Zajmuję się teraz odmładzaniem starych technologii – dodaje z uśmiechem.Trudno mieć wątpliwości, że chemię czeka w XXI w. druga młodość. Wielki postęp w rozwoju technik analitycznych i metod modelowania komputerowego zmienił nie tylko oblicze katalizy. Jeszcze do niedawna poszukiwanie nowych substancji leczniczych wiązało się z koniecznością syntezy dziesiątków tysięcy związków chemicznych w poszukiwaniu tego jedynego, który spełni oczekiwania. Nierzadko jednak nawet bardzo obiecująca substancja przepada podczas badań klinicznych, gdy ujawnią się skutki uboczne. W rezultacie wiele lat pracy setek ludzi szło na marne. Dziś synteza leków, podobnie jak projektowanie katalizatorów, ma charakter o wiele bardziej racjonalny. Z kolei nowoczesne katalizatory, zaprojektowane przez uczonych "na zamówienie", umożliwiają realizację bardzo skomplikowanych reakcji z zadowalającą przemysł wydajnością.Chemię obciąża się odpowiedzialnością za wiele grzechów współczesnej cywilizacji. Tragedia talidomidu (w latach 60. tysiące dzieci urodziły się z potwornymi wadami ciała, bo ich matki w ciąży przyjmowały lek o niezbadanym wówczas teratogennym działaniu), dziura ozonowa – to tylko kilka ponurych dowodów. Chemia jest jednak bardzo refleksyjną dziedziną nauki, która szybko wyciąga wnioski z własnej niedoskonałości. Uzbrojona w nową wiedzę pozwala nie tylko naprawić błędy przeszłości, lecz także proponować rozwiązania mogące zmienić przyszłość. Bo jeśli rzeczywiście kiedykolwiek ma się spełnić sen o cywilizacji wodorowej, której już nigdy nie zabraknie energii, to niemożliwe to będzie bez chemii, katalizatorów i ludzi takich jak Jens Rostrup-Nielsen.

Amazonia.

Bezbronny olbrzym.Brazylijskie lasy tropikalne są "zielonymi płucami Ziemi". I choć wszyscy o tym wiedzą, karczowanie dżungli amazońskiej postępuje w zastraszającym tempie. Zanim ich oczom ukaże się Amazonka, zataczają jeszcze jedno kółko. Ośmioosobowa Cessna Caravan z napisem "Amazon Edge" ("Amazońskie Ostrze") wchodzi w zakręt i wbija się w postrzępione obłoki. (…) Paulo Adário i jego towarzysze z Greenpeace`u znają takie manewry z wielu wcześniejszych akcji. Znowu są świadkami kolejnej porażki przyrody i triumfu gospodarki rynkowej. Pod samolotem rozpościera się gąszcz o ciemnozielonej barwie, przechodzącej w jasną zieleń i żółtawy brąz pól uprawnych. Przez okna na pokładzie widać plantacje, które wkrótce wezmą w posiadanie połowę obszaru Brazylii. – To wszystko soja. Jeszcze przed pięciu laty nie było tu jej śladu. – woła Adário. Wysokie do kolan rośliny rosną w środku najsłynniejszego ekosystemu na świecie. Po kilku minutach śmigłowiec schodzi do lądowania nad Santarém, 250- tysięczną stolicą brazylijskiego stanu Pará. (…) Od razu rzuca się w oczy budynek sąsiadujący z niskimi domami. Przy skromnej promenadzie portowej znajduje się długa fabryczna hala. Na dachu widnieje napis "Cargill". To nazwa amerykańskiego koncernu z Minnesoty, światowego potentata na rynku zbóż i pasz. Jego filia stanowi koniec 1767-kilometrowego szlaku wiodącego przez dżunglę do rzeki Rio Tapajós, której zielone wody wpadają do brunatnych nurtów Amazonki. Z wód rzeki wystaje nowoczesna stacja przeładunkowa, wzniesiona na jedenastu stalowych dźwigarach. Na pokładzie potężnego frachtowca odbywa się właśnie załadunek zmielonych i wyciśniętych ziaren soi. Niedługo statek wyruszy w daleką podróż z Brazylii do Chin, a może Holandii. W tej opowieści wszystko jest ogromne, podobnie jak osiągane zyski i pozostawione spustoszenia.– Działalność Cargill jest dobrym przykładem ilustrującym szkody wyrządzane przyrodzie przez tego rodzaju firmy – opowiada Paulo Adário. Ludzie z Greenpeace`u są bez szans. Nawet Adário jest bezradny, choć uchodzi za najbardziej znanego działacza walczącego z wyrębem amazońskiej dżungli. Od 1998 roku były dziennikarz kieruje w tej pozarządowej organizacji wydziałem ds. Amazonii. Specjalista public relations jest wesołym, 58-letnim mężczyzną z burzą kręconych włosów i siwą brodą. Chętnie prowadzi nas na front walki. Toczy się ona w obronie największych lasów tropikalnych na Ziemi, gigantycznego producenta tlenu, rezerwuaru słodkiej wody, wielkiego ogrodu zoologicznego i botanicznego. Dlatego najpierw pokazał nam z lotu ptaka, jak kwitnące rolnictwo niszczy płuca ludzkości.Zwęglone kikutyW kabinie pilota rozłożono mapę z planem bitwy. Przedstawia brazylijską część Amazonii, sięgającą Peru, Ekwadoru, Kolumbii, Boliwii, Wenezueli, Surinamu i Gujany. Wydrukowano ją w biurze Greenpeace`u w Manaus, jest systematycznie aktualizowana. Asystent Adário zapisuje dane w laptopie połączonym z systemem nawigacji satelitarnej GPS. Różne odcienie zieleni przedstawiają nienaruszoną przyrodę, rezerwaty Indian i strefę otoczoną opieką państwa. Pod ochroną Brazylii znajduje się dziewięć milionów hektarów lasów tropikalnych i niedługo ten obszar zostanie powiększony do dwunastu milionów hektarów. Na ekranie komputera dominuje jeszcze zieleń, ale coraz bardziej dogania ją czerwień. Obszary wyrębu zaznaczono na czerwono, ich powierzchnia rozrasta się zastraszającym tempie. Krwiste plamy pokrywają głównie stan Rondonia, Mato Grosso oraz wspomniany stan Pará i ciągle trzeba nanosić nowe.Już od dłuższego czasu eksperci mają wątpliwości co do świadomości ekologicznej brazylijskiego prezydenta Luiza Inácio Luli da Silvy. Pragmatyczna polityka gospodarcza przyniosła mu dużą popularność. Dawny działacz związkowy Partii Robotniczej zabiega o poparcie dla dynamicznie rozwijającej się gospodarki rolnej i zamierza uczynić z rolniczego giganta "nową Arabię Saudyjską" w produkcji biopaliw. Jednocześnie zapewnia, że kontroluje wyrąb dżungli amazońskiej. Tymczasem minister ochrony środowiska Marina Silva, która w połowie maja podała się do dymisji, przyznała w styczniu, że z analizy zdjęć satelitarnych wynika, iż rabunkowy wyrąb powoduje dziś większe spustoszenia niż w przeszłości. Między sierpniem a grudniem 2007 roku wycięto 7 tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli. W sumie od lat sześćdziesiątych ogołocono z drzew siedemset tysięcy kilometrów kwadratowych Amazonii, co odpowiada dwukrotnej powierzchni Niemiec. Co osiem sekund znika kawałek dżungli wielkości boiska piłkarskiego, a co roku wielkości Belgii. Z drugiej strony w dorzeczu Amazonki rośnie jeszcze 83 procent zasobów leśnych, pokrywających jedną piątą powierzchni Ameryki Południowej. Ale jakie znaczenie mają owe rzędy wielkości? Dokąd nas zaprowadzą w epoce zmian klimatycznych i kryzysu żywnościowego?Rekonesans rozpoczynamy w Manaus, metropolii nad rzeką Rio Negro. Miejski gmach opery przypomina czasy, kiedy miasto było główną siedzibą baronów kauczukowych, a dzisiaj jest strefą bezcłową, zamieszkaną przez dwa miliony ludzi. Greenpeace ma własny samolot, latającą wersję flagowego statku Rainbow Warrior prezent od pewnego darczyńcy. Zanim pilot Fernando Bezerra nie zmienił frontu, pracował na zlecenie handlarzy drewnem i poszukiwaczy złota.Lecimy cztery godziny na południe. Z wysokości trzech tysięcy metrów korony drzew przypominają gęsty, zielony dywan poprzecinany niebieskimi arteriami, setkami dopływów Amazonki. W tym regionie Brazylii, noszącym taką samą nazwę, jak królowa rzek, większość lasów znajduje się jeszcze w nienaruszonym stanie. – To nasza perła – stwierdza Adário. Jednak na granicy stanu Mato Grosso pojawia się coraz więcej polan całkowicie ogołoconych z drzew. (...)W sierpniu nie byłoby wiele widać, ponieważ w tym czasie na ziemi płoną setki ogni i przez wiele tygodni niebo zasnuwają kłęby gęstego dymu. Brazylia zajmuje na świecie czwarte miejsce w emisji dwutlenku węgla. W trzech czwartych odpowiada za nią gospodarka wypaleniskowa. Teraz, na początku pory deszczowej, panuje dobra widoczność. W lesie widać przesieki wygryzione przez maszyny budowlane. Na ziemi leżą tysiące pni, a krajobraz szpecą zwęglone kikuty. Gdzieniegdzie, niczym pomnik przyrody w szczerym polu, ocalało samotne drzewo. Po chwili widać ogromne pola, a między nimi pojedyncze silosy i zagrody. Nazwa Mato Grosso znaczy tyle, co "Wielka Puszcza", ale ta skurczyła się do rozmiarów małej wyspy.Brazylia prześcignęła USA i awansowała na największą potęgę rolniczą. Jest wiodącym eksporterem mięsa, soi, substytutów benzyny, cukru, pomarańczy i rzecz jasna – kawy. Gubernatorem Mato Groso jest Blairo Maggi, zwany królem soi. W 2005 roku Adário przyznał mu nagrodę Złotej Piły Łańcuchowej dla największego niszczyciela środowiska naturalnego. Niedawno Maggi zapowiedział, że Amazonia może rozwiązać światowe kłopoty żywnościowe. Zazwyczaj wycinka puszczy odbywa się według tego samego wzoru. Najpierw drwale wyrębują drzewa – w 80 procentach przypadków nielegalnie. Potem podkłada się ogień. Następnie pojawiają się hodowcy bydła, a na koniec plantacje soi.Pogróżki i zamachy(...) – Santarém wyznacza nową granicę rolniczą na świecie – wpada w zachwyt amerykański koncern Cargill, osiągający roczne obroty w wysokości 88 miliardów dolarów. Zdaniem koncernu portowe urządzenia funkcjonują bez zarzutu, choć zignorowano kontrolę mającą zbadać, czy są przyjazne dla środowiska. W międzyczasie sąd zdecydował o zamknięciu portu. Ziarna soi przywozi się statkami i ciężarówkami z południa i obsiewa się nimi okoliczne plantacje. Soja jest obca tropikom, ale genetycy wyhodowali gatunek odporny na wilgoć i upał. Soja, droga, port – to dla producentów idealna kombinacja, wprowadzająca spore zamieszanie w Santarém. – Wcześniej nie znaliśmy tej rośliny – stwierdza kobieta o rysach twarzy pierwotnych mieszkańców dżungli. – Teraz wszystko się poplątało.Ivete Bastos de Santos przewodzi lokalnej spółdzielni robotników rolnych reprezentującej 30 tys. rodzin. Wielu z nich przybyło w te okolice z jałowych północono-wschodnich terenów podczas pierwszej akcji osiedleńczej przed czterdziestu laty. W tamtym czasie władze wojskowe zachęcały ich hasłami w rodzaju "Ziemia bez ludzi dla ludzi bez ziemi", aby zaludnić odległe pustkowia. Od tego czasu osadnicy wycinają dżunglę amazońską, by udowodnić państwu, iż ziemia nie leży odłogiem. Do tej pory większość z nich żyła głównie z rybołówstwa, hodowli bydła i handlu pieprzem, drewnem, jutą albo orzeszkami pará. Teraz pojawili się globalni producenci soi. – Cargill wykupuje całą ziemię – informuje działaczka związków zawodowych. Prości rolnicy oddają pastwiska po śmiesznie niskich cenach. Gdy ktoś odmawia, zostaje przekonany groźbami lub podpaleniem. Ich ziemie przejmują właściciele ziemscy – fazendeiros. Większość z nich to specjaliści pochodzący z Europy i z południowej Brazylii. Swoją ziemię sprzedali słono baronom trzciny cukrowej, a teraz zbijają interesy na soi.W taki oto sposób dochodzi do przesunięcia granicy światowego rolnictwa i zmian klimatycznych. W tym roku deszcze były bardziej obfite niż zazwyczaj, a powodzie gwałtowniejsze. Nagle pojawiały się cyklony, które burzyły nurty rzek. – Nasza starszyzna jest bezradna, choć kiedyś potrafiła wszystko wytłumaczyć – mówi Ivete Bastos. Ziemię zatruwają pestycydy i uprawy monokulturowe. Na przedmieściach rosną slumsy i problemy, bo wiele osób nie może znaleźć pracy po sprzedaży swojej ziemi. Na nowoczesnych plantacjach soi jeden robotnik obrabia 200 hektarów, a całe zbiory płyną statkami do odległych krajów. – Soja jest rośliną zagłady – uważa Ivete Bastos. Znajdujemy się w sali zebrań. Z tyłu, stoi ochroniarz z rewolwerem.Krytycy prowadzą niebezpieczne życie. Przez długi czas ochroniarze pilnowali również Paulo Adário. W Santarém ekolog zdejmuje kamizelkę z napisem "Greenpeace“ i porusza się opancerzonym jeepem. – Nie lubią nas tutaj – opowiada. "Greenpeace wynocha, Amazonia należy do nas" – głoszą napisy na plakatach. W 1988 roku na zlecenie latyfundystów zamordowano Chico Mendesa, zbieracza kauczuku, obrońcę naturalnej przyrody amazońskiej. W 2005 roku zginęła misjonarka Dorothy Stang, także występująca w obronie przyrody. Niedawno Trybunał Sprawiedliwości stanu Pará nakazał uwolnić właściciela tartaku, domniemanego zleceniodawcę morderstwa. (...) – Amazonię niszczy globalizacja brazylijskiej gospodarki, ale nie możemy zamknąć dżungli pod kloszem – uważa Paulo Adário. – Nad Amazonką żyją 23 miliony ludzi. (...)Jeden kraj nie wykarmi świataW okolicznych wioskach zbieracze kauczuku w tradycyjny sposób pozyskują biały sok. W chatach kobiety szyją z lateksu damskie torebki i zabawki. Małe firmy rozsiane w dżungli zaopatrują firmy oponiarskie, komunikując się z nimi przez internet za pośrednictwem satelity. Naturalna guma znów zyskała na wartości. W stanie Acre, także należącym do Amazonii, otwarto fabrykę kondomów. Stan Amazonas nagradza gminy wspierające rozwój przemysłu na bazie naturalnych surowców i chce pozyskać międzynarodowych kredytodawców. Mimo finansowych trudności firma handlująca drewnem, Precious Wood stara się prowadzić selektywny wyrąb, aby zachować nienaruszoną dżunglę. – Zdrowe drzewo ma większą wartość od ściętego – mówi regionalna minister ochrony środowiska Nadja Ferreira. Pragnie ochronić swój bastion przed globanym oblężeniem. Oprócz działaczy Greenpeace`u znajduje także innych pomocników.Philipp Fearnside wyłącza klimatyzację w sali konferencyjnej centrum badawczego Inpa w Manaus, co znakomicie koresponduje z tematem naszej rozmowy. Jak długo jeszcze wytrzyma amazońska klimatyzacja? Jego kolega oblicza na komputerze, że przy 40-procentowym ubytku lasów tropikalnych równowaga systemu może zostać zachwiana. – Istnieje punkt, po przekroczeniu którego może być za późno. Tyle że nikt nie wie, gdzie się on znajduje –stwierdza spokojnie badacz klimatu Philipp Fearnside. Od trzydziestu lat Amerykanin prowadzi swoje badania między monitorami, sterą kabli i segregatorów. W ostatnim czasie obserwuje coraz bardziej gwałtowne skutki dotkliwych suszy i powodzi. Ciepły Pacyfik ogrzewa Amazonkę, a Amazonka zwiększa ocieplenie Atlantyku. Wyrąb lasu i wypalania wzmacniają jeszcze ten efekt. – To błędne koło, ale jeszcze można coś zrobić. Mamy wybór – mówi Fearnside.Dla niego to kwestia zwykłego rozsądku. – Ludzie muszą wreszcie zrozumieć, że koszty wyrębu amazońskiej dżungli będą wyższe niż pieniądze uzyskane za drewno, steki, soję i tak dalej – wylicza. – Oczywiście trzcina cukrowa i soja mają dla Brazylii duże znaczenie, ale musi tu istnieć jakaś granica. Jeden kraj nie jest przecież w stanie wykarmić całego świata – podsumowuje. Mogą w tym pomóc fundusze z kapitałem zagranicznym, ale decydujące kroki musi podjąć sama Brazylia. Jak na jego gust prezydent Lula za bardzo zachwyca się paliwami, autostradami, fabrykami i zaporami wodnymi, a trochę za mało lasem tropikalnym. Ochrona środowiska nie jest jakimś międzynarodowym spiskiem skierowanym przeciwko rozwojowi gospodarczemu, "lecz działaniem w interesie kraju. Brazylijczycy szczególnie dotkliwie odczują kolejne zmiany klimatyczne".Na ścianie jego biura wisi mapa Greenpeace`u z terenami zaznaczonymi na czerwono i zielono. Przy pierwszej okazji Philipp Fearnside chce polecieć z Paulo Adário w "Amazon Edge", by zobaczyć z lotu ptaka plantacje soi i kondycję amazońskiej dżungli.


Z życia mrówek.

Chwała mrówkom. Król Salomon dawał próżniakom za przykład pracowite mrówki. Także Ezop sławił cnoty skromnej mrówki i w swej bajce wyjaśniał, dlaczego dzięki żmudnym wysiłkom w lecie łatwiej przeżyje ona zimę niż leniwy konik polny. Teraz mamy kolejny powód, by podziwiać tych maleńkich przedstawicieli świata owadów. Mrówki nie tylko ciężko pracują i są gotowe oddać życie za swoje siostry, ale także z wiekiem podejmują większe ryzyko dla dobra swojej kolonii. Potrafią nawet ocenić, ile życia im jeszcze pozostało. Dawid Moroń i jego koledzy z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie przeprowadzili szereg eksperymentów, wykazując, że mrówki potrafią oszacować długość swego życia i wykorzystują tę wiedzę, by wraz z jego upływem podejmować coraz większe ryzyko.Naukowcy dowiedli, że ta cecha zachowań mrówek przynosi korzyści całej ich grupie, ponieważ niektóre ryzykowne czynności, takie jak dalekie wyprawy, najczęściej podejmowane są przez mrówki dobiegające kresu swego użytecznego żywota – młodych robotnic nie opłaca się zatrudniać do niebezpiecznych zadań.W rezultacie młodsze mrówki wykonują na ogół prace porządkowe w pobliżu mrowiska, które są mniej ryzykowne niż dalekie wyprawy. Pozostawało jednak pytanie, czy mrówki mają jakiś wewnętrzny mechanizm, który informuje je o ich wieku i o tym, ile zostało im życia.Dr Moroń założył, że można sztucznie wpłynąć na długość życia mrówki i obserwować wynikające z tego zmiany w jej ryzykownych zachowaniach. W ramach swoich badań, opisanych w ostatnim wydaniu czasopisma "Animal Behaviour", zwiększał on stężenie dwutlenku węgla w komorach mrowiska.Wysokie stężenie CO2 zwiększa zakwaszenie krwi i skraca długość życia mrówki. Metoda ta działa stopniowo i powinna pozwalać owadowi ocenić, ile zostało mu życia.Zgodnie z przewidywaniami naukowców mrówki robotnice zaczęły wcześniej podejmować dalekie wyprawy niż miałoby to miejsce, gdyby wzrastały w środowisku o niskim stężeniu dwutlenku węgla. – Oznacza to, że robotnice dostosowują swój próg ryzyka odpowiednio do spodziewanej długości życia – mówi dr Moroń.Odkrycia te są kolejnym potwierdzeniem altruizmu mrówek. Robotnice są nie tylko gotowe poświęcić życie dla swej królowej, ale potrafią też oszacować ryzyko, jakie powinny podejmować stosownie do długości życia, jakie im pozostało.Dr Moroń badał gatunek zwany Myrmica scabrinodis, jeden z 8800 znanych gatunków mrówek. Są podstawy, by przypuszczać, że taką samą umiejętność oceniania długości swego życia mają też inne gatunki mrówek żyjące w zhierarchizowanych koloniach.W kategoriach ewolucyjnych mrówki robotnice są największymi altruistami, ponieważ poświęcają swoje życie na opiekę nad potomstwem królowej same pozostając bezpłodne. Zjawisko to występuje także wśród innych uspołecznionych owadów, co stanowiło kłopot dla Karola Darwina i kolejnych pokoleń biologów, ponieważ przeczyło głównej idei ewolucji, czyli pozostawianiu po sobie jak najliczniejszego potomstwa.Kwestia ta znalazła się również w centrum filozoficznych dyskusji nad altruizmem człowieka. Jak pisał Darwin w swojej pracy z 1871 roku "O pochodzeniu człowieka": »Ten, kto gotów był raczej poświęcić swoje życie, niż zdradzić pobratymców, często nie pozostawiał po sobie potomków, którzy mogliby odziedziczyć po nim tak szlachetną naturę«.Także wiele innych gatunków zwierząt wykazuje altruizm, a pytanie, jak to jest możliwe w świecie egoistycznych genów zyskało odpowiedź dopiero przed około 40 laty dzięki pracom Williama Hamiltona z Oksfordu.To Hamilton wykazał, że altruizm obserwowany u mrówek i innych uspołecznionych owadów można wyjaśnić przez tak zwany dobór krewniaczy. Inaczej mówiąc, mrówka robotnica gotowa jest poświęcić życie dla swej siostry królowej ze względu na niezwykłą genetykę społecznych owadów, w efekcie której siostry są bliżej spokrewnione ze sobą niż z własnym potomstwem.A zatem mrówce robotnicy opłaca się zaniechać reprodukcji, pozostawiając to zadanie siostrze królowej i poświęcić życie w celibacie na opiekę nad jej potomstwem. Hamilton i Edward O. Wilson z Harvard University dowiedli, że to szczególnie bliskie pokrewieństwo samic mrówek – mają one 75 procent takich samych genów, podczas gdy inne siostry 50 procent – pozwala na rozwój kolonii z bezpłodnymi robotnicami.Wyjaśniałoby to również niezwykłą różnorodność kolonii mrówek. Południowoamerykańskie mrówki legionowe mogą tworzyć kolonię koczującą złożoną z nawet 700 tysięcy osobników. Są też mrówki hodujące grzyby na miniaturowych pólkach pociętych liści, a także zbójnice krwiste napadające na gniazda innych mrówek, by pojmać w niewolę ich młode.Czy jednak altruizm zwykłej mrówki może być wyjaśnieniem altruizmu ludzkiego? Jednym z najwspanialszych aktów altruizmu człowieka jest niemal bezgraniczne oddanie rodziców dla swych dzieci, co można przynajmniej po części wyjaśnić koncepcją doboru krewniaczego. Większość ludzi wykazuje największe względy dla własnych dzieci, a następnie dla dzieci swych najbliższych krewnych.Nie da się jednak w ten sposób wyjaśnić bardziej świadomych aktów prawdziwego altruizmu, który ludzie często wykazują wobec osób zupełnie obcych. Być może ta postać altruizmu jest elementem niepisanej zasady wzajemności – ja zrobię coś dla ciebie, ale mogę liczyć, że kiedyś ty zrobisz coś dla mnie.Altruizm człowieka jest być może dużo bardziej złożony, ale skromna mrówka dała nam przynajmniej wskazówkę dotyczącą ewolucji naszych nieegoistycznych zachowań.Świat mrówek:– Mrówki to najliczniejsza populacja zwierzęca na Ziemi. Łączna waga wszystkich mrówek jest większa niż waga wszystkich ludzi.– Są wszędobylskie: jedyne miejsca bez rodzimych populacji mrówek to Antarktyda, Grenlandia, Islandia i kilka wysp tropikalnych.– Mrówki wiedzą, jak dbać o swych władców. Królowa może żyć nawet 30 lat, a osobniki płci męskiej przeżywają na ogół zaledwie kilka tygodni.– Mrówki afrykańskie są tak groźne, że potrafią zabić nawet człowieka. Są to przypadki rzadkie, ale zdarzało się że ofiarą tych owadów atakujących gromadami liczącymi do 100 tysięcy osobników padały dzieci lub niedołężni dorośli.– Jest ponad 12 tysięcy gatunków mrówek, o wielkości od 2 do 25 milimetrów.– Są zadziwiająco silne i szybkie: potrafią unieść ciężar przekraczający 20 razy masę ich ciała i biegają tak szybko, że gdybyśmy my przy swojej wielkości mogli tak biegać, bylibyśmy szybcy jak konie wyścigowe.– Mrówki nie potrafią żuć ani połykać swego pożywienia, lecz wyciskają z niego soki.– Mają dwa żołądki: jeden dla własnego pokarmu i drugi dla innych mrówek z kolonii.– Mrówki są niezwykle czyste. Niektóre robotnice mają za zadanie wynoszenia odpadków z mrowiska na znajdujące się na zewnątrz składowisko śmieci.

Problemy w Birmie na wybrzeżu.

Odtworzenie niegdyś bujnych lasów namorzynowych powinno stać się priorytetem w odbudowie Birmy po cyklonie Nargis - poinformowała Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i jej Zasobów (IUCN). Na pierwszym miejscu jest dostarczenie pomocy dla 2,5 mln mieszkańców spustoszonej cyklonem Birmy, ale kiedy już dotrze ona do nich, w pierwszej kolejności należy zająć się mangrowcami - twierdzi IUCN.- Jeśli podejdzie się do rekonstrukcji z należytym szacunkiem dla przyrody, katastrofy takie, jak ta, będą w przyszłości o wiele łagodniejsze - głosi oświadczenie IUCN. - Przywrócenie mangrowców i innych przybrzeżnych ekosystemów to ważna dla przyszłości inwestycja. Zarośla namorzynowe uważane są za zaporę przeciwko wielkim falom. Namorzyny, przystosowane do wysokiej koncentracji soli mineralnych, występują w strefie pływów morskich na wybrzeżach i u ujścia rzek w obszarze międzyzwrotnikowym. Powycinano je jednak w ostatnich dziesięcioleciach, robiąc miejsce dla hodowli krewetek i ryb oraz dla poletek ryżowych.W ostatnich 30 latach znikła ponad połowa z birmańskich zarośli namorzynowych - wynika z niedawnego oświadczenia Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO).Kiedy uderzył Nargis, ta naturalna zapora była już zbyt mała, by osłabić siłę uderzenia fal. Ściana wody pędzona wiatrem, wiejącym z prędkością 190 km na godzinę, runęła na nisko położony, gęsto zaludniony rejon delty Irawadi, zmiatając bambusowe chaty i zabijając co najmniej 78 tys. osób.W oświadczeniu FAO zauważa, że pas lasów namorzynowych wzdłuż linii wybrzeża delty mógłby się przyczynić do ograniczenia skali zniszczeń podczas ataku cyklonu, i opowiada się za odtworzeniem tej naturalnej ochrony wybrzeży.IUCN poinformowała, że wspólnie z Programem Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) pracuje nad oceną strat na wybrzeżach Irawadi. Organizacje te działały na rzecz sadzenia mangrowców w innych krajach Azji Południwo-Wschodniej po tsunami z 2004 roku.

Zrównoważony rozwój w teorii, a praktyka jest zupełnie odwrotna.

Co godzinę wymierają 3 gatunki; zapłacimy za to . Masowe wymieranie roślin i zwierząt może mieć poważny wpływ na życie ludzi na Ziemi, zwłaszcza tych najbiedniejszych; będzie też kosztować rocznie 40 mld funtów - wynika z pierwszego dużego raportu o gospodarczych skutkach utraty bioróżnorodności.Zdaniem naukowców bioróżnorodność znalazła się w obliczu największego zagrożenia od milionów lat: co godzinę wymierają trzy gatunki. Finansowy wymiar tego zjawiska ocenia raport "The Economics of Ecosystems and Biodiversity" (TEEB) - pisze brytyjski dziennik "The Independent". Akronim tytułu raportu TEEB w slangu oznacza m.in. "mówiąc uczciwie".Według dziennika można mieć nadzieję, że raport o ekonomicznym wymiarze ekosystemów i bioróżnorodności - podobnie jak tzw. raport Sterna z października, który zrewolucjonizował sposób podejścia przez państwa do globalnego ocieplania się klimatu - da bodziec do wsparcia przez rządy prób rozwiązań tego problemu.
Co roku w ekosystemach lądowych powstają szkody oceniane na 40 mld funtów i bezpośrednio związane z szybującymi w górę cenami żywności.Analizy, na podstawie których powstał tymczasowy raport, zlecili w 2007 r. minister środowiska Niemiec Sigmar Gabriel i unijny komisarz ds. środowiska Stavros Dimas. Prace nad lepszym zrozumieniem prawdziwej wartości gospodarczej korzyści, jakie daje nam przyroda, będą prowadzone w 2009 i 2010 roku.Pavan Sukhdev, ekspert Deutsche Bank w dziedzinie globalnych rynków, który opracował obecny raport, powiedział, że obecnie "usiłujemy przepłynąć burzliwe wody, dla których nie ma map, ze starym i uszkodzonym kompasem gospodarczym, co wpływa na naszą zdolność utworzenia zrównoważonej gospodarki w harmonii z przyrodą"."Pilne działanie naprawcze jest istotne, ponieważ utrata gatunków i degradacja ekosystemów są w nieodłączny, skomplikowany sposób powiązane z ludzkim dobrostanem" - zaznaczył. Tymczasem - jeśli nie będziemy walczyć z utratą różnorodności gatunkowej - do roku 2050 Ziemia straci 11 procent ze swych obszarów przyrodniczych. Do ich zanikania przyczyniają się rolnictwo, ekspansja infrastruktury i zmiany klimatyczne."Utrata bioróżnorodności i ekosystemów jest zagrożeniem dla funkcjonowania planety, naszej gospodarki i społeczeństwa" - ostrzega raport.Przedstawia m.in. problem przełowienia, które może w ciągu 50 lat doprowadzić do krachu rybołówstwa na świecie, o ile nie odwróci się obecnych trendów. Ale oprócz przełowienia i nielegalnych połowów do wyczerpywania się zasobów ryb przyczynia się też działalność rolnicza, zanieczyszczając zlewiska rzek.W rezultacie tych procesów 27 mln ludzi może stracić pracę w rybołówstwie. Przy czym trzeba pamiętać, że w krajach rozwijających się dla miliarda ludzi ryby są jednym z najważniejszych źródeł białka.Z kolei karczowanie lasów i puszcz oznacza według raportu zmniejszenie światowego produktu brutto o 6 procent, czyli o prawie 2 bln euro.W mijającym tygodniu delegaci z 60 krajów, obradujący w Bonn, obiecali powstrzymanie masowego wylesiania do 2020 roku. Kolejne raporty, dyskusje, a planeta obumiera i kto to naprawi?

Haos w międzynarodowych powiązaniach gospodarczych.

Globalizacja należała do nas, kryzysy finansowe zdarzały się im. Ale teraz świat stanął na głowie. Konsumenci w najbogatszych krajach walczą z konsekwencjami kryzysu kredytów i z gwałtownie rosnącymi kosztami energii i żywności. W Chinach sprzedaż detaliczna rośnie w tempie 15 procent rocznie. Trudno mi wyobrazić sobie lepszy opis wyłaniającego się globalnego porządku.Ale problemem jest, że polityka globalizacji pozostaje daleko w tyle za ekonomią. Mimo całego cichego uznania, że potęga przepływa na Wschód, Zachód wciąż chce wyobrażać sobie rzeczy tak jak wyglądały kiedyś w przeszłości. W tym ich i naszym świecie "oni" oskarżani są przez kandydatów Demokratów w amerykańskiej walce o prezydenturę o kradzież "naszych" stanowisk. Teraz słyszymy Europejczyków mówiących: "oni" windują międzynarodowe ceny artykułów spożywczych spalając "nasze" paliwa i spożywając "naszą" żywność.Parę dni temu słuchałem, jak wybitny bankier centralnego banku wyjaśniał w sposób jasny przyczyny załamania się zaufania, które sparaliżowało międzynarodowe rynki kredytów latem zeszłego roku. Mówię w sposób jasny, bo wyjaśnienia utrzymane były w bardzo prostej formie, z pominięciem niezrozumiałej masy algorytmów, pakietów papierów wartościowych i przypisanych rynkom zasad księgowości.Kryzys, jak twierdził ten bankier na konferencji zorganizowanej przez Instytut Dialogu Strategicznego Weidenfeld, wypłynął ze zbieżności nadmiaru światowych oszczędności z eksplozją finansowych innowacji, które stały się możliwe dzięki coraz bardziej wyrafinowanej technice informacyjnej. To z kolei zrodziło, pomiędzy wszystkimi wysoko opłacanymi bankierami inwestycyjnymi i handlowcami, niefrasobliwą obojętność wobec ryzyka. W każdym układzie musiało się to źle skończyć.Oszczędności pochodziły w dużym stopniu od szybko rosnącej gospodarki krajów azjatyckich i z rosnących dochodów producentów ropy i gazu, choć niektóre z nich mogły mieć początek w niechęci do inwestowania w krajach rozwiniętych po tym, jak zakończyła się zabawa z firmami internetowymi. Bankierzy banku centralnego i osoby sprawujące nadzór ostrzegały przed niebezpieczeństwami, gdy spadały pożyczki premiowe a rozłożenie ryzyka zawężało się. Nie przewidzieli natomiast, że eksplozja transakcji kredytowych pod zabezpieczenie hipoteczne w Stanach Zjednoczonych będzie katalizatorem dla tak nagłej plajty.Żadna z powyższych spraw, jak przypuszczam, nie jest żadną rewelacją dla osób z bankowych kręgów, które teraz liczą premie stracone z powodu nieuzasadnionego entuzjazmu. Jednakże tym, co mnie najbardziej uderzyło, to sposób, w jaki kryzys (nikt nie jest pewien, że już się zakończył) dostarcza doskonałej metafory dla nowego geopolitycznego krajobrazu.Powróćmy myślami do szoku finansowego lat 80. i 90. zeszłego stulecia. Dla nas na Zachodzie były to niefortunne wydarzenia gdzieś w odległych miejscach: Ameryka Łacińska, Rosja, Azja i znów Ameryka Łacińska. Było co prawda ryzyko zarażenia, ale jako że bogate państwa zapłaciły już swoją cenę, leżało to w kosztach własnych nieodpowiedzialnych banków. Naprawdę niesmaczne lekarstwo przepisane przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy musiało być zażyte przez pożyczkobiorców nie mających zbyt wiele szczęścia. Zachód wyznaczył parametry globalizacji. Liberalizacja handlu i napływ kapitału były projektem, którego właścicielem były w dużym stopniu Stany Zjednoczone. Nie było to całkiem imperialistyczne przedsięwzięcie, ale podczas gdy każdy powinien zyskać na integracji gospodarczej, niewyartykułowane założenie było następujące: największe korzyści odniosą najbogatsi. Zasady zostały określone w czymś nazwanym, jak się można było spodziewać, Waszyngtońskim Konsensusem.Na tym tle obecny dyskomfort Zachodu jest pełen ironii. Pokaźna część nadmiernych oszczędności, które nadmuchały bańkę kredytową była produktem Waszyngtońskiego Konsensusu. Nigdy więcej – powiedziały sobie ofiary kryzysu roku 1997 we wschodniej Azji – po tym jak zostały zmuszone w roku 1997 do zażycia lekarstwa od Międzynarodowego Funduszu Walutowego. To był ostatni raz, kiedy byli więźniami zachodnich subwencji. W zamian zgromadzili swoje własne olbrzymie rezerwy obcych walut.Teraz sytuacja się odwróciła. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że zaawansowane gospodarki będą jedynie utrzymywać się na powierzchni. Przy odrobinie szczęścia w roku bieżącym i następnym pojawi się wzrost odrobinę powyżej jednego procenta. Jeśli uda im się uniknąć recesji – a większość moich amerykańskich znajomych uważa, że jest to mało prawdopodobne w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych – będą musieli podziękować za to silnemu tempu wzrostu w Azji i Ameryce Łacińskiej. Prognozy przewidują w Chinach wzrost o około 9 procent w ciągu tych dwóch lat, dla Indii wzrost ten ma wynieść 8 procent a pojawiające się i rozwijające gospodarki jako całość mają odnotować wzrost na poziomie nieco wyższym niż 6 procent.Stare potęgi nie pojęły jeszcze tej nowej rzeczywistości. Są oczywiście na tak jeśli chodzi o potrzebę restrukturalizacji instytucji międzynarodowych. Wschodzące państwa – zapewniają zachodni politycy – powinny również mieć coś do powiedzenia. Może więcej miejsc w Banku Światowym, w Organizacji Narodów Zjednoczonych i , oczywiście, w zarządzie Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ale zgodnie z założeniem wschodzące potęgi będą po prostu mieścić się w istniejącym systemie – niewielka poprawka tutaj, małe ulepszenie tam i wszystko będzie znów w porządku. Brakuje chęci aby dostrzec, że to właśnie jest moment transformacji, który wymaga całkowicie nowego spojrzenia na świat.Jednym z powodów takiej powściągliwości jest pojawienie się innych "ich" i "nas" – tym razem w obrębie zachodnich społeczeństw. "My" w tym wypadku to osoby dobrze wykształcone z dobrą pozycją, które są w stanie uzyskać pokaźne świadczenia z procesu globalnej integracji gospodarczej. "Oni" to ludzie niewykształceni, mający mniej szczęścia, którzy stracili pracę i których dochody obniżyły się z powodu dużych przesunięć w korzyściach płynących z technologicznych innowacji i otwartej gospodarki.Odpowiedź rządów do tej pory leżała gdzieś pomiędzy desperacją a zaprzeczeniem: nie ma nic do zrobienia w obliczu sił globalnego rynku; lub korzyści z globalizacji w końcu spłyną. Aktywna polityka edukacji i opieki społecznej konieczna dla złagodzenia procesu przystosowania się zwracała na siebie uwagę swoja nieobecnością. W jaki sposób poinformować swój elektorat, że wszystkie stare założenia kapitalizmu społecznego muszą być na nowo przemyślane?Trudno. Ale te dwa zestawy nacisków – pomiędzy państwami i wewnątrz nich – nie mogą być bez końca ignorowane. Ten sposób powoduje niepowstrzymany spadek do protekcjonizmu, który sprawi, że ostatni finansowy sztorm wyglądał będzie jak letnia nawałnica. W jakikolwiek sposób zostanie to załatwione, proces dostosowania się do nowego porządku na świecie będzie bolesny. W końcu, przez ostatnie dwa stulecia, Stany Zjednoczone i Europa cieszyły się łatwą polityczną i ekonomiczną hegemonią.Nie ma powodu, dla którego nie powinni w dalszym ciągu prosperować w świecie, gdzie potęga rozkłada się bardziej równomiernie. Globalizacja nie musi być grą o zerowej sumie. Ale jeżeli Zachód to zaakceptuje, musi uznać, że dłużej już nie może być tym, który ustala zasady.Philip Stephens

Powyzszy opis sytuacji pokazuje haos na rynkach i jego konsekwencje. W wielu wcześniejszych postach pokazywałem, że jesteśmy na początku wielkiego kryzysu, jeżeli nie zostana podjęte szybkie i radykalne rozwiązania w organizacji światowych powiązań gospodarczych to przebieg i skutki tego kryzysu będą bardzo bolesne dla wielu narodów i społeczeństw. Nastąpi zmiana sił na arenie międzynarodowej, a to jest na pograniczy wojny.

6 miliardów USD na żywność i pomoc humanitarną BŚ.

Plan rozwiązania kryzysu żywnościowego. Dla szefów państw, którzy spotkają się w Rzymie, by omówić problem światowego kryzysu żywnościowego cel jest wyraźny, ale niełatwy do rozwiązania: pomóc zagrożonym teraz i sprawić, żeby biedni nie przeżywali tej tragedii ponownie.
To co zostało opisane jako "milczące tsunami" nie jest katastrofą naturalną, ale wywołaną przez człowieka. Mało jest prawdopodobne, by udało się przełamać związek przyczynowy między wysokimi cenami energii i żywności, a będzie się on pogłębiał przez zmiany klimatyczne. W rezultacie otrzymamy rosnące koszty produkcji i transportu w rolnictwie, malejące zapasy żywności i tereny rolnicze wyłączone z produkcji rolnej, by produkować dodatkowe źródła energii. To właśnie jest kryzys XXI wieku - "żywność za ropę".W kwietniu ministrowie 150 krajów, którzy zebrali się w Banku Światowym zatwierdzili nowy ład dla światowej polityki żywnościowej. Szczyt Organizacji Narodów Zjednoczonych w przyszłym tygodniu w Rzymie, spotkanie ministrów finansów Grupy Ośmiu głównych uprzemysłowionych krajów w czerwcu i szczyt G8 w lipcu dają okazję do podjęcia działań. Potrzebne są nam skoordynowane posunięcia polityczne, przy wsparciu środków zaradczych. Proponuję 10-punktowy plan działania.1. Powinniśmy w Rzymie dojść do takiego porozumienia, które umożliwiłoby w pełni sfinansować działania w sytuacjach nadzwyczajnych podejmowane przez Światowy Program Żywieniowy (World Food Programme), wesprzeć jego dążenia do lokalnych pomocowych zakupów żywnościowych i zapewnić swobodny przepływ pomocy humanitarnej.2. Potrzebne jest wsparcie dla sieci bezpieczeństwa, takich jak rozdział żywności w szkołach lub proponowanie żywności w zamian za pracę, umożliwiające szybkie niesienie pomocy najbiedniejszym. Bank Światowy współpracując z Światowym Programem Żywieniowym i z Organizacją ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) już wstępnie oszacował potrzeby w ponad 25 krajach. W Rzymie powinno dojść do porozumienia dotyczącego skoordynowanych działań.3. Potrzebne są nasiona i nawozy na sezon sadzenia, szczególnie dla małych gospodarstw w biednych krajach. Wspólnie - Organizacja ds. Wyżywienia i Rolnictwa, Międzynarodowy Fundusz ds. Rozwoju Rolnictwa, regionalne banki rozwoju i Bank Światowy mogą poszerzyć zakres tych starań, poprzez współpracę z grupami społeczeństwa obywatelskiego i instytucjami udzielającymi dotacji w ramach stosunków dwustronnych. Kluczową sprawą nie jest jedynie finansowanie, a systemy szybkich dostaw.4. Musimy wesprzeć pomoc dla rolnictwa i podwyższyć kwoty wydawane na badania, wynagradzając w ten sposób lata niedoinwestowania w rolnictwie. Nie możemy być ani luddystami (angielski ruch robotniczy z okresu rewolucji przemysłowej, którego przedstawiciele niszczyli maszyny), ani rzecznikami jakiegoś jednego naukowego rozwiązania. Grupa Konsultacyjna Międzynarodowych Badań nad Rolnictwem (The Consultative Group on International Agricultural Research) otrzymuje około 450 milionów dolarów rocznie. W ciągu następnych pięciu lat powinniśmy podwoić te inwestycje w badania i rozwój.5. Istnieje potrzeba większych inwestycji w agrobiznes tak, umożliwiających wykorzystanie zdolności sektora prywatnego do pracy poprzez łańcuch wartości (ściśle określone różne rodzaje działań, podejmowanych przez firmy, tworzące na różne sposoby wspólny system wartości): rozwijanie zrównoważonego wykorzystania terenów i wody; sieci dostaw; zmniejszenie strat; infrastruktura i logistyka; pomoc producentom krajów rozwijających się umożliwiająca im sprostanie standardom bezpiecznej żywności; powiązanie sprzedawców detalicznych z rolnikami w krajach rozwijających się; wspieranie obsługi i finansowania transakcji handlowych w rolnictwie.6. Musimy rozwijać innowacyjne instrumenty zarządzania ryzykiem i ubezpieczenia plonów dla właścicieli małych gospodarstw rolnych. W przyszłym tygodniu rada nadzorcza Banku Światowego rozważy wprowadzenie pochodnych papierów pogodowych (instrumenty mające szczególne znaczenie dla firm, których wyniki finansowe i/lub zapotrzebowanie na ich produkty bądź usługi jest w dużym stopniu zależne od warunków pogodowych) w krajach rozwijających się, a Republika Malawi jest traktowana, jako najbardziej prawdopodobny pierwszy klient. Gdyby w Malawi pojawiła się klęska suszy, mogłaby ona otrzymać dotację na pokrycie kosztów importu kukurydzy.7. Potrzebne są działania w Stanach Zjednoczonych i Europie ułatwiające otrzymanie dotacji, zezwoleń i zmniejszające taryfy celne na biopaliwa pozyskiwane z kukurydzy i nasion oleistych. W Stanach Zjednoczonych wykorzystanie kukurydzy do produkcji etanolu pochłonęło ponad 75 procent wzrostu światowej produkcji kukurydzy w ciągu ostatnich trzech lat. Decydenci polityczni powinni rozważyć "wentyle bezpieczeństwa", które ułatwiłyby taką politykę w momencie kiedy ceny są wysokie. Wybór nie musi polegać na podejmowaniu decyzji - żywność czy paliwo. Zmniejszenie stawek celnych na etanol importowany na rynki Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej mogłoby zachęcić do produkcji biopaliw z bardziej wydajnej trzciny cukrowej, która nie konkuruje bezpośrednio z produkcją żywności i poszerza możliwości dla biednych krajów, w tym krajów afrykańskich. Musimy znaleźć sposoby przyspieszenia powstania produktów celulozowych drugiej generacji.8. Powinniśmy zdjąć zakazy eksportu, które doprowadziły do jeszcze wyższych cen na świecie. Indie ostatnio zmniejszyły ograniczenia. Ale 28 krajów narzuciło takie metody regulacji. Usunięcie ograniczeń mogłoby mieć nadzwyczajne skutki. Przy wykorzystaniu w handlu na rynkach zaledwie siedmiu procent światowej produkcji ryżu, gdyby Japonia udostępniła część swoich zapasów w celach humanitarnych, a Chiny sprzedały milion ton swojego ryżu, moglibyśmy natychmiast obniżyć ceny.9. Powinniśmy doprowadzić do końca porozumienie z Doha Światowej Organizacji Handlu, co pozwoli usunąć nieprawidłowości w dotacjach na rolnictwo i stworzyć bardziej elastyczny, skuteczny i sprawiedliwy światowy handel żywnością. Potrzeba istnienia reguł w porozumieniu wielostronnym nigdy nie była pilniejsza.10. Powinny zostać podjęte poważniejsze wspólne działania przeciwdziałające globalnemu zagrożeniu. Połączone wyzwania dotyczące energii, żywności i wody będą wyznacznikami światowej gospodarki i bezpieczeństwa. Moglibyśmy przeanalizować porozumienie między krajami należącymi do G8 i najważniejszymi krajami rozwijającymi się, by utrzymać "światowe zapasy towarów" i pójść w ślady Międzynarodowej Agencji Energii, zarządzanej przy pomocy przejrzyste i jasnych zasad. Mogłoby to zadziałać jak ubezpieczenie dla najbiedniejszych, oferując żywność w przystępnej cenie.By wesprzeć taki program, Bank Światowy w odpowiedzi na kryzys żywnościowy przeznacza środki finansowe. W trybie przyspieszonym przeznaczamy 1,2 miliarda dolarów na najpilniejsze potrzeby, powstałe na skutek kryzysu, w tym 200 milionów dolarów grantów na ziarno, nawozy, programy pomocowe i wsparcie budżetu dla krajów szczególnie zagrożonych, takich jak Haiti, Dżibuti i Liberia. W sumie Bank Światowy poszerzy pomoc na rolnictwo i działalność związaną z produkcją żywności z czterech miliardów dolarów do sześciu w ciągu przyszłego roku.Istnienie zagrożenia jest teraz dla wszystkich oczywiste. Spotkania w Rzymie i G8 potrzebują przejrzystego planu, by je pokonać.Autor - Robert ZoellickAutor jest prezesem Banku Światowego .

Jest około 600 milionów ludzi, którzy na wyżywienie przeznaczają 1 dolara na dobę na globie, w tym są i takie przypadki, które i pełnego dolara nie mają. 1miliard 300 milionów ludzi ma utrudniony dostęp do czystej wody i rodzi to daleko idące konsekwencje zdrowotne i żywnościowe. Na globie dla celów rolniczych eksploatuje się 10% ziemi, a przy obecnej technice można by nawet podwoić ten areał i problem głodu i biopaliw by nie istniał. Z użytkowanego areału ziemi przez rolnictwo, tylko 5.5% jest nawadniane - i tu też tkwią ogromne rezerwy. Woda jest największym bogactwem, które marnujemy i są tego skutki. Obawiam się, że przeciwnicy biopaliw znowu wywołają szum, że głód to skutek produkcji biopaliw - istotna głupota. Faktem jest, że biopaliwa to element przejściowy, w okresie którym powinny być zwrócone intensywne wysiłki na rozpracowanie wodorowej technologi pozyskiwania energii. Koniecznym jest intensywniejszy wykorzystywanie wody słodkiej w naturalnym obiegu. Zwiększenie terenów pod stawy hodowli ryb i naturalne zatrzymywanie wód rzecznych. Rozwój deszczowni z wykorzystaniem wód opadowych i rzecznych. Oszczędzanie wód głębinowych wyłącznie do konsumpcji dla ludzi i zwierząt hodowlanych. Oczyszczone ścieki zupełnie swobodnie w wielu przemysłowych technologiach mogłyby być powtórnie wykorzystywane, np: chłodzenie urządzeń, ogrzewanie itp. wszędzie tam gdzie ludzie i zwierzęta nie mają bezpośredniego styku. Drugi etap to doskonalenie technologi odsalania wody morskiej. Wydawanie miliardów USD na kolejnych urzędników w międzynarodowych organizacjach to zupełny bezsens. Lepszym rozwiązaniem byłoby otworzenie rynków i zmobilizowanie "trzeci świat" do rozwoju produkcji gwarantując im zbyt.